To idzie nowe
|
Jest z nimi jednak kilka problemów. Pierwszy to obchodzenie przepisów. Albo – jak kto woli – sprytne wykorzystanie luk w prawie. Jak przyznaje wielu ekspertów, regulatorzy w ogóle nie przewidzieli powstania potężnego rynku różnego rodzaju usług, których centrum nie będą świadczące je firmy, ale pośredniczące platformy. Łączące tych, którzy czegoś potrzebują, z tymi, którzy mogą to zaoferować. To jeden z dowodów, że ludzka pomysłowość zdecydowanie wyprzedza skostniały system gospodarki. I nie byłoby to może samo w sobie takie złe, gdyby nie chociażby kwestia odpowiedzialności. Dopóki wszystko jest dobrze, nie ma problemu. Gdy coś dzieje się źle, okazuje się, że taka czy inna platforma była tylko pośrednikiem, więc może umyć ręce. Taka filozofia pozwala także obchodzić różne ograniczenia, wynikające np. z koncesjonowania niektórych zawodów.
Drugi problem to kwestia samej pracy – z jednej strony jako pracownicy walczymy np. z umowami śmieciowymi, z drugiej dobrowolnie wchodzimy w świat freelancerów, żyjących od zlecenia do zlecenia. Nie uczyni to z nas taksówkarzy, hotelarzy czy kurierów, ale jednocześnie zabierze pracę przynajmniej części ludzi wykonujących ją w sposób tradycyjny, zgodnie ze sztuką. Pojawił się już nawet termin „uberyzacja zatrudnienia”, oznaczający poważne zmiany.
Ale nowego nie można potępiać w czambuł. Po pierwsze, w wielu wypadkach poszerza rynek, otwiera go także na tych, którzy do tej pory nie jeździli taksówkami czy nie nocowali w hotelach. Po drugie, zmusza regulatorów do myślenia o takiej konstrukcji przepisów, by były maksymalnie elastyczne i uwzględniały różne możliwe pomysły biznesowe. Czyli de facto deregulację. Po trzecie, naprawdę sprawia, że to, co mamy, może być wykorzystane bardziej efektywnie. Po czwarte, same firmy ekonomii współdzielenia, chcąc np. wejść na giełdę czy w inny sposób pozyskać kapitał, muszą się wreszcie w jakiś sposób dostosować do standardów tradycyjnej gospodarki. Bo nawet przy wirtualnych rozwiązaniach na końcu gdzieś jest realny pieniądz.