Bój o demokrację w Polsce nie toczy się przeciw PiS czy Kaczyńskiemu, ale przeciw wyborcom. I tylko na tym polu może zostać wygrany
Przy wszystkich zaletach i przecudnej urodzie demokracja ma wszyte w system kilka fundamentalnych wad, z których najuciążliwszą jest konieczność istnienia wyborców. Z feleru dawno zdają sobie sprawę starsze i bardziej doświadczone demokracje, które długo ograniczały wpływ tego szkodliwego czynnika na proces rządzenia, za bezpieczniki używając cenzusów majątku, podatków lub płci.
Przykładem może służyć ojczyzna wolności, równości i braterstwa, w której kobiety uzyskały prawa wyborcze dopiero w 1944 r. Nieszczęsne sufrażystki błędnie uważały zwłokę za efekt reakcyjnej opresji konserwatystów, stąd w 1936 r. z ogromną nadzieją witały objęcie władzy przez koalicję komunistów z socjalistami. Jednak ku rozczarowaniu orędowniczek równości płci także lewica odmówiła Francuzkom głosu w wyborach powszechnych, roztropnie wnioskując, że kobiety, chętniej od mężczyzn uczestniczące w katolickich obrządkach, zanadto ulegają wpływom księży i biskupów. Tak oto dzięki rozsądkowi i umiejętności przewidywania laicką demokrację udało się ocalić przed odmętami klerykalnego wstecznictwa. Przejaw głębokiej mądrości i rozsądku Francuzów ostro kontrastuje z lekkomyślnością Piłsudskiego, który w zacofanej Polsce dał kobietom prawa wyborcze już w 1918 r., i to w obraźliwym dla demokracji trybie, bo autorytarnym dekretem. Nic dziwnego, że ta niefrasobliwość sprowadziła na kraj zamach stanu i dyktaturę.