Przypadek osobny. Kim byłby dziś Kisiel
Stefan Kisielewski to postać kultowa. I jeden z najbardziej skomplikowanych bohaterów ery PRL. Pytając, gdzie byłby teraz, przyjrzyjmy mu się raz jeszcze. Warto
Stefan Kisielewski, czyli słynny Kisiel, skończyłby w tym roku 100 lat. Czy jest sens wyobrażania sobie, gdzie by się dzisiaj znalazł, kogo by poparł, gdyby żył? W pierwszej chwili można odpowiedzieć: nie ma. Musiałby się urodzić trochę później, a więc mieć nieco inne życiowe doświadczenia.
Zresztą wybory seniorów są nieprzewidywalne. Czy na podstawie biografii i doświadczeń Władysława Bartoszewskiego, stalinowskiego więźnia i AK-owskiego nonkonformisty w czasach PRL można było przewidzieć jego karierę w coraz bardziej plastikowej Platformie? A czy z kolei w biografii Jarosława Marka Rymkiewicza coś zapowiadało jego dzisiejsze twierdzenie: „Kto jest przeciw PiS, zdradza Polskę”?
Człowiek fenomen
Z drugiej stroniy Kisiel to wdzięczny obiekt pośmiertnych zalotów różnych środowisk. Był fenomenem: felietony pisał od roku 1945 do śmierci – i to prawie przez cały czas w „Tygodniku Powszechnym”, który także był w PRL instytucją wyjątkową. Posłując przez osiem lat z ramienia koła Znak, ale z nominacji PZPR (1957 – 1965), w peerelowskim Sejmie, nie tylko głosował często przeciw, ale zgłosił językową poprawkę do ustawy podatkowej, aby udowodnić, że wszechwładny klub partii komunistycznej odrzuci ją mechanicznie. Trzeba poczytać stenogramy, aby wczuć się w ten klimat. Po każdym wystąpieniu Kisiela odzywał się chór oburzonych oficjeli, którzy mieli realny wpływ na życie każdego obywatela, także i jego. Nieraz nie bronili go nawet koledzy ze Znaku.
Jako jeden z pierwszych podnosił wagę tematyki gospodarczej i wykazywał absurdy socjalizmu zabijającego prywatną inicjatywę. Z pozycji seniora, którego nawet komuniści trochę się obawiali ruszyć, bo zachodnia prasa podniosłaby rwetes (choć jednak kazali go pobić w Marcu ’68), wspierał opozycję demokratyczną po roku 1976. Był jednym z pierwszych przedstawicieli artystyczno-dziennikarskiego salonu, który podpisywał otwarte listy z protestami do władz. Przez dłuższą chwilę zakochany w Adamie Michniku, wspomagał jednak, pomimo skąpstwa nawet pieniędzmi, inne prawicowe grupy – choćby Ruch Młodej Polski – kładąc podwaliny pod polityczny pluralizm. A pod koniec życia stał się jednym z heroldów zwrotu Polaków ku wolnemu rynkowi.
Kiedy już po roku 1989 zerwał u schyłku życia z „Tygodnikiem Powszechnym”, poparł Lecha Wałęsę przeciw „warszawce” i „krakówkowi”, wreszcie nazwał Michnika w jednym z wywiadów „totalitarystą”, stał się oczywiście bożyszczem antykomunistycznej prawicy. Mało kto z jego nowych wielbicieli zauważył, że jego stanowisko jest nadal osobne. Świadczył o tym jego akces do tygodnika „Wprost”, który był organem liberalnej nomenklatury. Z tego punktu widzenia politycznie poprawni, powiązani z PO Tomasz Wołek i Tomasz Lis, zabiegający dziś o stworzenie fundacji Kisiela, nie są całkowitymi uzurpatorami. Nie wiadomo, gdzie sędziwego weterana peerelowskich potyczek zaprowadziłby w dzisiejszych czasach jego „ekonomizm”. Może do obozu PO, gdzie znalazł się jego wieloletni przyjaciel Bartoszewski.
Z drugiej strony przekora aż biła z jego felietonów od początku. „Bęc-Walski jestem” przedstawiał się 2 czerwca 1946 r., nawiązując do postaci „reakcjonisty” z karykatur z ówczesnego „Przekroju”. Dlaczego? Bo „kult jednomyślności jest zdradliwy i niepotrzebny”.
Dopóki mógł pisać o polityce, deklarował: „Nie można dawać carte blanche jakiemukolwiek rządowi”. Gdy już nie mógł z powodu coraz ostrzejszej cenzury, „robił sobie jaja”. 12 maja 1947 r., po sfałszowanych wyborach, wyśmiewał się na wpół zakneblowanymi ustami z publicysty komunistycznej „Kuźnicy”, który narzekał na nudy w prasie. „O czym tu pisać? O polityce? Można, ale przecież już wszystko wiadomo”. Tylko ktoś, kto pamięta PRL, zrozumie cienkość i dramatyzm tej aluzji.