Z powrotem w korowodzie
Rockowe spojrzenie na Grechutę nie wypada źle. Ale uświadamia też, że jego klasa jest dla muzyków nieosiągalna
Koncert promujący tę płytę w warszawskim teatrze Roma obnażył przykry fakt, że z twórczością Grechuty nie można zmierzyć się bezkarnie. Plateau to niby sprawny zespół poprockowy. Mimo że dodatkowo wzmocniony został obecnością takich postaci jak Marek Jackowski, Martyna Jakubowicz, Sonia Bohosiewicz czy Titus z Acid Drinkers, to jednak poniósł klęskę. Grechuta w ich wydaniu sprawdził się jedynie wówczas, gdy klimat oryginału przywracał Jackowski, albo odwrotnie, gdy na waitsowsko-metalową modłę pastwił się nad nim Titus.
Płyta wypada zdecydowanie lepiej, w czym zapewne głównie zasługa produkującego ją Wojciecha Waglewskiego. Rzecz brzmi mocno, rockowo, a nienachalnie wplecione elektroniczne akcenty zgrabnie nawiązują do psychodelicznego momentami klimatu nagrań Anawa. Co ciekawe, największym rozczarowaniem okazują się tu samograje, takie jak „Dni, których nie znamy” czy „Będziesz moją Panią”. Bodaj jedyne utwory Grechuty, które same w sobie mają mocną, rockową motorykę, aż prosiły się o podkręcenie atmosfery, tymczasem mimo ostrych akordów i dosadnego rytmu wydają się stać w miejscu, zupełnie tracąc impet pierwowzorów.