Ryzyko składania hołdu
Nawet wielcy wokaliści boją się konfrontacji z utworami Raya Charlesa. Ta płyta potwierdza, że mają rację
Ray Charles występował w Warszawie trzykrotnie. Żaden z przyjazdów nie przypadł na szczytową formę artysty. Jednak każdy pozostawił kolosalne wrażenie. Wystarczały niepowtarzalny głos niewidomego geniusza soulu, r&b, jazzu i country oraz klimat, jaki stwarzał.
Świat wciąż o tym zjawisku pamięta, ale nawet wielcy wokaliści obawiają się konfrontacji z jego repertuarem i osobowością.
Wyjątkową odwagą wykazali się zatem Willie Nelson, Wynton Marsalis (na zdjęciu) i Norah Jones, sięgając po 12 przebojów zmarłego w 2004 r. Charlesa. Pragnęli oddać mu hołd, jednak rezultat tylko w nielicznych momentach okazał się zgodny z intencją.
Najbliższy celu był Willie Nelson, który choć dysponuje tak odmiennym od Raya głosem o nosowym odcieniu, umiał – m.in. w „Unchain My Heart” i „Busted” – wyczarować pełne emocjonalnego napięcia nastroje. Ta sztuka ani razu nie udaje się Norah Jones, wykonawczyni, która kiedyś wydawała się być nader obiecującym talentem, ale szybko ugrzęzła w beznamiętnej poprawności. I tu zwyczajnie nudzi, nawet w takim samograju jak „Here We Go Again”. Do tego oboje wokalistów nieswojo czuje się w wymyślnych aranżacjach Wyntona Marsalisa, które często do niepoznania zmieniają charakter słynnych hitów Charlesa.