Nie lubię medycznych filmów, lubię „Na dobre i na złe”
Kiedyś myślałem, że klinika doktor Foremniak uszlachetni lekarzy. Dziś tak naiwny nie jestem, ale telenowele popieram nadal...
Ostatnio natknąłem się na dwa odcinki „Na dobre i na złe” – nowy i powtarzany. To jeden z najstarszych i najbardziej obrośniętych skojarzeniami tasiemców w polskiej telewizji. Piszę to z sympatią, bo podzielam zdanie Ilony Łepkowskiej, że w dziedzinie telenowel nie mamy się, my Polacy, czego wstydzić.
Zacznę jednak od tego, że nie cierpię filmów medycznych. Szczególnie od czasu, kiedy sam byłem w szpitalu. Gdy widzę na ekranie lekarzy pochylających się nad chorymi i zasypujących ich nazwami schorzeń, sięgam po pilota. To może być i sam groźny doktor House. Nawet polsatowskie „Daleko od noszy” śmieszy mnie średnio, pomimo ulubionych aktorów. Dlaczego? Zróbcie sobie operację i leżcie po niej na łóżku z cewnikiem i poczuciem bezsilności, a przyznacie mi rację.