Bożyszcze tłumów w grze
Ostatnie tygodnie były najtrudniejszymi w rządowej historii Donalda Tuska. Tak źle nie było nigdy. Nawet kiedy wybuchła afera hazardowa. Wtedy przynajmniej szef Platformy był pełen pomysłów i energii. Umiał za jednym zamachem opowiedzieć o wojnie z PiS, wywalić połowę ministrów i zmobilizować swój elektorat w obliczu wroga. Teraz Tusk wyglądał na cień dawnego siebie. Zmęczony, pozbawiony dawnego uroku. No i te walące się na głowę problemy – jeden po drugim. Horror na kolei, awantura o OFE, bunt ekonomistów, bunt celebrytów, coraz bardziej powszechna krytyka mediów.
Wyglądało na to, że teraz będzie tylko gorzej. Że zaczyna się – tak bardzo oczekiwany przez opozycję – sondażowy zjazd partii rządzącej.
A tymczasem Tusk jakby złapał nowy oddech. Nie można powiedzieć, by on sam brylował, a rząd błyszczał, ale rządowa ekipa wychodzi z wizerunkowego dołka.
Nawet jeśli Jacek Rostowski nie wygrał debaty z Leszkiem Balcerowiczem, to jej dramatycznie nie przegrał. Pokazał, że nie boi się rozmawiać ze swoim słynnym krytykiem. Donald Tusk poszedł do tych, których krytyka zapewne była dla niego najbardziej groźna – do popierających go od zawsze artystów, ludzi popkultury. I wykorzystał szansę, jaką dał mu Marcin Meller z trójką muzyków. Co prawda – jak się okazało – zadanie nie było trudne. Muzycy nawet kiedy go krytykowali, robili to z sympatią i poza Zbigniewem Hołdysem nie sprawiali mu specjalnego kłopotu.
Meller – zapewne wbrew własnym intencjom – rzucił Tuskowi piłkę. A premier na piłce się zna. Złapał i kopnął celnie. Widownia zaklaskała. Bożyszcze tłumów odzyskało czar.
Tylko czy sam czar wystarczy?