My i oni
Koniec ideologii i kryzys władz centralnych doprowadziły do silnej regionalizacji Europy. A nawet do tworzenia sztucznych narodów. Często przynosi to więcej cierpień niż szczęścia
Wreszcie jesteśmy mistrzami świata!”, „Udało nam się” – tak belgijska prasa komentowała 17 lutego 249. dzień kryzysu rządowego w kraju. Ulicami przetoczyły się tłumy Belgów z frytkami w papierowych rożkach, by protestować przeciwko brakowi zgody między partiami politycznymi. „Rewolucja frytek” to humorystyczna odpowiedź na poważny problem, który od lat trapi kraj.
O co spierają się belgijskie partie? O pogłębienie autonomii niderlandzkojęzycznej Flandrii oraz Brukseli i frankofońskiej Walonii. Zamożni Flamandowie nie chcą dłużej utrzymywać „darmozjadów” na biedniejszym południu oraz tuzinów francuskojęzycznych eurokratów w Brukseli.
Na spory językowe, gospodarcze i kulturowe nałożył się ostry podział polityczny: francuskojęzyczna Partia Socjalistyczna pod wodzą Elio Di Rupo dominuje w pejzażu politycznym na południu kraju i w Brukseli, ale to flamandzcy nacjonaliści z N-VA popularnego Barta De Wevera zostali największą siłą polityczną kraju. Dziś, prawie dwa miesiące później, kryzys nie jest bliżej zażegnania, a rządu jak nie było, tak nie ma. Wielu Belgów obawia się, że dojdzie do podziału kraju liczącego zaledwie 11 milionów mieszkańców. Flamandów i Walonów nie łączy bowiem praktycznie nic, a ci pierwsi nie potrafią się oprzeć pokusie, by wziąć odwet za trwającą dziesięciolecia dyskryminację.