Smoleński egzamin żywych
Wiem, że dla ekipy premiera Tuska to niemiła wiadomość, ale ktoś musi to powiedzieć: choćby dali narodowi jeszcze dziesięć milionów laptopów i milion boisk dla młodzieży, to historia zapamięta ich w kontekście tragedii smoleńskiej. To jak, i dlaczego do niej doszło, jak potem szukano prawdy, będzie przedmiotem badań historyków. Reszta to pył dziejów.
Ważny dzisiaj, nieistotny jutro. W sobotę 10 kwietnia zaczął się wielki test obozu rządzącego. W tym dniu drobne zabawy w pomniejszanie znaczenia prezydenta nabrały śmiertelnie poważnego zabarwienia. A te poważne gry, jak ta w wypychanie śp. Lecha Kaczyńskiego z polsko-rosyjskich uroczystości katyńskich, zaczęły mieć smak piołunu. I druga wiadomość: egzamin został oblany. W tej sytuacji naturalne jest pragnienie zapomnienia. Próby zgaszenia pamięci i zniczy stawianych przez innych. Budowanie tez, że żałobnicy tak naprawdę leczą kompleksy, nie chcą iść z żywymi. Bez przerwy, do znudzenia to nadają. Lecz te słowa to także pył. Nasi następcy dziwić się będą nie tym, co pamiętali, ale tym, co tydzień po tragedii wołali: „kończcie tę żałobę”.
Tym bardziej musimy pamiętać. Bo tragedia tej skali, tak nasycona ofiarą polskich państwowców, jest czymś więcej niż – już samą w sobie porażającą – katastrofą samolotu. To narodowe wyzwanie, z którym trzeba się zmierzyć. Duchowo, w samotności, we wspólnocie. Ale i tak praktycznie jak to tylko możliwe. Bo dlaczego to w ogóle było możliwe? Przecież TEN samolot nie miał prawa spaść! Pytania te brzmiały, wyły mi w uszach rok temu. Wyją nadal.
Zginęli wspaniali ludzie. Oni – gdyby to nas spotkało – zrobiliby wszystko, by odkryć prawdę. Pamiętać. A my? Zdaliśmy egzamin?