Tragiczna eksplozja na stacji metra w Mińsku
Takiego dramatu w Mińsku jeszcze nie było. 11 zabitych i co najmniej 128 rannych zostało 11 kwietnia w wyniku wybuchu na stacji Kastrycznickaja (ros. Oktiabrskaja, Październikowa), w centrum białoruskiej stolicy. Zaledwie kilkaset metrów od siedziby prezydenta Aleksandra Łukaszenki.
– Winni jesteśmy tylko my – mówił zdenerwowany Łukaszenko podczas nadzwyczajnego zebrania z szefami struktur siłowych, tłumacząc, że to służby specjalne powinny zapewnić bezpieczeństwo w stolicy Białorusi. – Rzucono nam wyzwanie. Potrzebna jest adekwatna odpowiedź. Nie dadzą nam spokojnie żyć, chcę się dowiedzieć kto – powiedział.
Oficjalna wersja to zamach terrorystyczny. Sam Łukaszenko powiedział, iż „nie wyklucza, że ten prezent mogli nam przywieźć z zewnątrz”. Jak jednak stwierdził, może istnieć związek wczorajszej eksplozji z wybuchem w lipcu 2008 r., podczas świętowania Dnia Niepodległości.
Na Białorusi rzadko dochodzi do zamachów. W 2006 r. miał miejsce wybuch w Witebsku, rannych zostało 50 osób. Zatrzymano wtedy młodego opozycjonistę Pawła Krasouskiego. Mniejsze eksplozje zdarzyły się w 2005 r. i pojawiały się sugestie, iż ataki zorganizowała jakaś „białoruska armia narodowowyzwoleńcza”. Zapewne chodziło jednak o porachunki grup przestępczych.
– Wersja o tym, że za zamachem stoją radykalni opozycjoniści, nie wytrzymuje krytyki, gdyż dla władzy jest to pretekst, by jeszcze mocniej dokręcić śrubę wobec opozycjonistów – mówił politolog Aleksander Kłaskouski.
Piotr Kościński