Robert Tekieli jak znak kulturowy
Kontestator, założyciel i redaktor „bruLionu”, animator ruchu artystycznego sprzeciwu wobec salonowego dyktatu z lat 90. skończył właśnie 50 lat. I bezapelacyjnie wykracza poza młodzieżowy target
Gdy dzieje się tak z gwiazdą pop, zazwyczaj wyprzedaje ona swoje przeboje sprzed lat, pokazuje, że jest jeszcze w formie, że wciąż tryska energią i młodością, a w nostalgicznych występach dla podstarzałych rówieśników odwołuje się do cudownych lat buntu i oporu.
Cóż mógłby zrobić Tekieli na swym jubileuszu? Przecież dawno już odciął się od młodzieńczych ekscesów spod znaku „bruLionu”. O ile jego współpracownicy wciąż epatować mogą niedojrzałością i grać nieodpowiedzialnych eksperymentujących twórców, o tyle sam Robert jest już bardzo, bardzo daleko od nich.
Manuela Gretkowska pozostała na poziomie swego fantastycznego debiutu „My zdies’ emigranty”, który zapowiadał o wiele więcej niż pisarka jest w stanie spełnić. Dawniejsze metafizyczne wędrówki zastępuje duchowością na poziomie ilustrowanego magazynu dla pań, starając się przykładnie o miano skandalistki. Marcin Świetlicki z trudem utrzymuje status niedojrzałego młodzieńca i dysponując kolosalnym talentem, igra z krytyką, sugerując, że ma ochotę spoważnieć. Andrzej Stasiuk – niewolnik jednego tematu i jednego ujęcia – też zastygł w geście sprzed lat…
A Tekieli?
Odleciał przecież kompletnie. Prawdą jest to, co złośliwie zapisała Gretkowska w bon mocie: „Tekieli – anieli sfrunęli i łeb ci odjęli”. Prawdą jest to, co wyciągali szydercy z „Gazety Wyborczej”… Jego gwałtowne nawrócenie, pełne nadzwyczajnych znaków i fizycznej agresji ze strony Złego, ale i uświetnione wizją litościwego Pana, przecięło, zdawałoby się, wyraźnie zdefiniowaną ścieżkę rozwoju tego artysty i animatora kultury. Gdyby nie to nawrócenie, byłby dzisiaj Tekieli z lekka cynicznie uśmiechniętym działaczem kultury, organizowałby imprezy dla miast, poetyckie zloty, wypowiadał się w telewizji na temat nowych form ekspresji, byłby zarówno celebrytą, jak i pewnie dyrektorem któregoś z instytutów kultury, a może i ministrem, kto wie. Spod palca strzelałby pomysłami na ożywienie przestrzeni miejskich, na festiwale wszelakich dialogów, kultur, miksów.
I przecież do lat 90. jego droga życiowa układała się w bardzo czytelny, socjologicznie obliczalny, kwantyfikowalny wręcz wzór. Urodzony w małej miejscowości, gdzieś na obrzeżach Jury Krakowsko-Częstochowskiej, jako młodzieniec próbował dwóch trampolin do sukcesu: sportu i muzyki. Uprawiał w okręgówce piłkę nożną (robił to chyba nieźle, mogłem podziwiać jego drybling, gdy z dziećmi uczestniczyliśmy w jakimś dniu skupienia, i on, nie bacząc na eleganckie czarne trzewiki, kiwał się ze swoim Jasiem). No i grał na gitarze, czyniąc z tego wkrótce sposób na zarabianie. Kapela z jego udziałem obsługiwała wesela, a on przywoził do domu kasę przekraczającą miesięczne dochody jego mamy. I potem wszechstronnie rozwinięty, dynamiczny, wylądował na Uniwersytecie Jagiellońskim.
Ale przecież wszyscy, którzy spotkali się w „bruLionie”, wszyscy, którzy aspirowali do salonu czy antysalonu, byli niesamowici. Pamiętam zamglony poranek nad Jeziorem Genewskim sprzed kilkunastu lat, gdy schodząc do salonu pensjonatu, usłyszałem dźwięki „Sonaty księżycowej” i zobaczyłem chudą postać Cezarego Michalskiego pochyloną nad klawiaturą fortepianu. Byliśmy młodzi, byliśmy fantastyczni.
A Tekieli? Stworzył „bruLion”, pismo – dzieło artystyczne, pismo – manifest. Będące odpowiedzią zarazem na nasze lokalne zgryzoty, gdy ugrzęźliśmy w solidarnościowej kulturze i pragnęliśmy się wyrwać z niej na świeże powietrze, i na wyzwania światowe, gdy dotychczasowy paradygmat kultury za sprawą postmodernizmu odchodził w przeszłość.
W „bruLionie” nastąpiła niesłychana erupcja nowego światoodczucia, nastąpiło otwarcie na to, co energetyczne, niezwykłe, pobudzające. Otwarcie totalne, korzystające z estetyki transgresji, przekroczenia, wchodzące w mariaże z ciemnymi siłami, otwierające się na demoniczną stronę twórczości.
Liderem tych przedsięwzięć, autorem sukcesu był Robert Tekieli, redaktor apodyktyczny, pozbawiony wątpliwości i skrupułów. Dzięki jego opiece i zachęcie nie tylko debiutowali liczni pisarze i poeci, ale też wypowiadali się krytycy oraz akolici, tworząc życzliwe otoczenie dla nowych zjawisk.
I oto nagle – wszystko tąpnęło. I opowieść rozwijająca się liniowo straciła nagle sens. Robert Tekieli zamiast instytucjonalizować bunt, zamiast odcinać kupony od swej młodości, nagle zatrzymał się, przeraził i – nawrócił.
Było w tym coś niesamowitego, coś z nocy Pascala, bo przecież przejście od autora z aprobatą przywołującego graffiti „Baranku Boży, odpierdol się” do piewcy tradycyjnego katolicyzmu nie może być beztroską wycieczką. Było więc zmaganiem, siłowaniem się, czymś przekraczającym wyobraźnię.
I oto w 50. urodziny gdyby zapytać o dzieło Roberta, to przecież nie przywoływalibyśmy jego lingwistycznej poezji pełnej przemocy wobec słów i znaczeń, nie przynosilibyśmy kolejnych numerów „bruLionu”, lecz zaprezentowalibyśmy jego drogę życiową uformowaną na wzór dzieła sztuki, biografię, która ma wymiar symboliczny.
Czasami brak nam dystansu, czasami koncentrujemy się zbytnio na szczegółach, by odczytywać znak, jaki ze swego życia uczynił Robert. Gdy rozmawiam z młodymi ludźmi, widzę, jak skupiają się na przypadkowych detalach, jak czepiają się akcydensów i nie widzą strategii, jaką realizuje Robert w kontaktach ze światem.
Jest w Robercie przecież coś z jurodiwego, świętego szaleńca, prowokatora, który swą ekstrawagancją, swym bożym wariactwem zrywa zasłony, za jakimi skrywamy realność świata, pokazuje szczeliny, przez które przeziera blask Prawdy.
I jego wygląd. Nie, nie, Robert nie wdziewa uniformu Opus Dei sugerującego, że możliwe jest połączenie zamożności z pobożnością. Żadnych ufryzowanych włosów, żadnych tweedowych marynarek i zamszowych mokasynów z frędzelkami. O nie: Robert wygląda raczej jak guru sekty, która nieuchronnie skończy zbiorowym samobójstwem. Niepokojąco. Wzrok dziki, suknia plugawa. Przychodzi z komunikatem kontrkulturowym. Kontrsystemowym.
Często w swych wypowiedziach ucieka się do ekstrawaganckich porównań, apodyktycznych, niespójnych sądów. Jest właśnie posłańcem świadczącym o istnieniu świata innego niż ten, który pojmujemy w swej dobrotliwości i naiwności.
I nie chodzi przy tym o odsyłanie nas gdzieś w niebiosa, tylko świadectwo tego, że nasze tu i teraz jest inne niż nam się wydaje. Że świat jest polem bitwy między siłami Światła i Ciemności. Że nie ma duchów obojętnych.
Jego stosowanie ubogich środków, będące zarówno wynikiem bezkompromisowości w układach ze światem, jak i wyborem niesienia prawdy z ust do ust, skazaniem siebie na marginalizację także jest istotnym elementem strategii i zarazem oskarżeniem doczesności. Tekieli wożący w rozklekotanym samochodzie broszurki ostrzegające przed New Age, przemierzający tysiące kilometrów po polskich wyboistych drogach ze spotkania na spotkanie, z salki parafialnej do salki, pełni misję i jest znakiem.
Kontakt z Robertem przypomina trochę asystowanie przy egzorcyzmach. Słuchamy z politowaniem i lekceważeniem opowieści egzorcysty o demonach, by za chwilę z przerażeniem obserwować wyginające się ciało opętanej. Z Robertem, którego czasami podejrzewam o konfabulacje, mam przecież podobne przygody. Wystarczyło nam wyjechać razem na realizację telewizyjnego projektu, by spotkać ludzi, którzy w trakcie treningów tai-chi zawierzyli działaniu nieznanych mocy i teraz, doświadczając nadzwyczajnych zaburzeń w sferze duchowej i fizykalnej, szukają pomocy…
Jego audycje w niszowych, diecezjalnych radiach. Rozmowy z gwałtownie nawróconymi, z powalonymi nieszczęściem, z atakowanymi przez Złego. Niesamowite spotkania. Tekieli narzuca swój język, czasem ciągnie rozmowę beznamiętnie niczym niebiański ankieter, pokazując typowość ludzkich losów, schematyczność opętań, upadków i wzlotów. Mówi jak ktoś, kto wie. I znakomicie otwiera rozmówców.
Zabawne są spięcia, gdy trafia na kogoś, kto dysponuje równie silnym przekazem werbalnym, kto nie daje się podporządkować schematom i formułom Roberta. Dochodzi wówczas do prawdziwej lingwimachii, walki języków, walki różnych typów duchowości… Ale to już dla koneserów.
A jego felietony dla „Gazety Polskiej”? Gdyby Robert zboczył na lewo i zasilał swoimi impresjami pisemko lewaków, czyż nie byłby to czytelny gest artystyczny? A przecież podobnie dzieje się w przypadku „GazPola”! To także element ekstrawagancji, element znaczący. Opowiedzenia się po stronie wykluczonych, po stronie sprawiedliwości. Jego zanoty o współczesnej cywilizacji korespondujące z działalnością prelegenta świadczą o niezwykłej trosce o kulturę.
Robert po prostu wierzy, że kultura ma znaczenie. Że dla naszego ducha nie są obojętne ani bajki dla dzieci, ani muzyka, którą mamy na iPodach, ani wreszcie terapie, które stosujemy, by poprawić nasze samopoczucie i skuteczność.
Robert wespół z żoną Olgą towarzyszącą mu od czasów „bruLionu” i z sześciorgiem dzieci stojących naprzeciw cynicznego świata jest wspaniałą odpowiedzią na pytanie o to, co zdarzyło się przez ćwierć wieku od wydania pierwszego numeru pisma.
Lider „bruLionu” twierdzi, że kultura nadal ma podstawowe znaczenie. Że w naszym życiu nie ma rzeczy obojętnych.