Jak mocno złupi nas inflacja?
„Jastrzębie” wreszcie pokonały „gołębie” i ruszyły na ratunek orłu. Orłu z awersu polskiego złotego
Rzecz jasna nie wiadomo, czy owi jastrzębio nastawieni członkowie Rady Polityki Pieniężnej, którzy – późno, bo późno, ale przecież lepiej późno niż wcale – pospieszyli z pomocą naszej narodowej walucie, dadzą jeszcze radę uchronić nas przed wysoką inflacją. Wiadomo za to, i to ponad wszelką wątpliwość, jak gorzko smakuje taka wysoka, galopująca inflacja.
Szczególnie dobrze wiedzą o tym ci, którzy na własnej skórze przeżyli cenowe konwulsje bankrutującego PRL, z apogeum na przełomie lat 80. i 90. Ci, którzy przetrwali w Polsce rok 1989, gdy szalejąca inflacja wyniosła grubo ponad 600 proc., albo rok 1990, gdy otarła się o 250 proc. Czyli czasy, gdy hiperinflacja wprost z dnia na dzień pożerała nasze i tak mizerne pensje.
Teraz oczywiście o inflacyjnym zagrożeniu o tej skali nie ma mowy, ale przecież wystarczy świadomość, że nasze dochody i oszczędności tracą na wartości – jak obecnie – prawie 5 proc. rocznie, by włos zaczął się jeżyć na głowie.
W związku z powyższym bardzo martwiło dotychczasowe stanowisko Rady Polityki Pieniężnej, która szczególnie niemrawo zabierała się przy okazji tego skoku inflacyjnego do wypełnienia swoich ustawowych obowiązków, czyli dbania o stabilność polskiej waluty. Na szczęście, mam nadzieję, „jastrzębie” wreszcie niepodzielnie wzięły w RPP górę nad „gołębiami” i na dobre wyrwały złotego z ich szponów, co sprawi, że niedawna, karygodna zachowawczość należy już do przeszłości. A gdyby tak jeszcze rząd Donalda Tuska nie komplikował pracy bankowi centralnemu i jego radzie, można byłoby mówić o prawdziwej satysfakcji. Niestety, obawiam się, że na to w najbliższym czasie nie mamy co liczyć.
I nie chodzi w tym wypadku wyłącznie o utrudniającą prowadzenie zrównoważonej polityki monetarnej politykę fiskalną pań-stwa, czyli – mówiąc w największym skrócie– o uporczywe nieobniżanie w wystarczającej wysokości i wystarczającym tempie deficytu w finansach publicznych. Chodzi bowiem także o gwałtownie rosnące w ostatnich miesiącach – dodajmy: przedwyborczych miesiącach – płace pracowników przedsiębiorstw należących do państwa, co przecież nie może się odbywać bez co najmniej milczącej zgody polityków koalicji rządzącej.
A, jak wiadomo, każda toczona na dwóch frontach walka – w tym wypadku z uczestnikami rynku oraz z własnym rządem – z reguły kończy się marnie. Co to mogłoby oznaczać w tym wypadku, gdyby tak miało się skończyć, aż strach spekulować.