Film o ocaleniu Polaków przed Wielkim Bratem
Pisałem miesiąc temu, że nowy serial o wojnie 1920 r. ma zadatki na niezłe kino historyczne. I z odcinka na odcinek było coraz lepiej
Wracam do serialu „Rok 1920. Wojna i miłość”, bo właśnie przebrzmiały dźwięki pięknej muzyki Zygmunta Koniecznego kończącej ostatni, 13. odcinek. I, o dziwo, TVP nie zakłóciła jej tym razem prostacką zajawką następnego programu.
Do twórcy filmu Macieja Migasa zgłoszono sporo zastrzeżeń: że zrobił obraz zbyt jednoznaczny, że starcie Polaków z bolszewikami narysowane jest grubą kreską, a tło jawi się jako płaskie i służące pokrzepieniu serc. Takie opinie pojawiły się w „Wyborczej” czy „Newsweeku”.
Nie jest prawdą, że Migas razem z autorami scenariusza niczego nie komplikował. Na początku mamy i kontekst bolesnych społecznych konfliktów na wsi, i toporność polskich urzędów, potem polską brutalność wobec sowieckich jeńców, a wreszcie szczere przyznanie, że w końcowej fazie wojna zmieniła się w okrutną jatkę. Uważam wszystkie te wątki za prawdziwe. Zaszokuję czytelników: wielu ludzi miało powody, aby odbierać Polskę międzywojenną jako zanadto pańską, zbyt mało ludową. Myślę o tym dokładnie tak jak Żeromski w „Przedwiośniu”. Co nie wyklucza – odsyłam do moich rozważań sprzed dwóch tygodni o filmie „Titanic” – tak wspaniałych zjawisk jak gorący patriotyzm czy zakorzenione w elitach poczucie honoru.
Rzeczywiście, choć z odcinka na odcinek coraz mocniej zżywaliśmy się z bohaterami, ten kontekst blakł wobec zjednoczenia Polaków w walce przeciw najeźdźcy. Czy to z kolei jest nieprawdziwe? Ależ prawdziwe. Gdy czyta się biografie choćby przedwojennych polityków wszystkich opcji, łącznie z patriotyczną radykalną lewicą, widzi się, jak mocne piętno odcisnęła się na nich ta wojna. Jak skwapliwie szli na ochotnika – wszyscy poza komunistami. Nawet jeśli społecznych urządzeń nowej Polski nie uważali za własne.
Gdy pojawiał się w tym filmie patos, był on uzasadniony dramatyzmem tamtej chwili. A żądającym większych komplikacji przypomnę: w 1920 r. obroniliśmy się przed złem nieomal absolutnym. Ta rozedrgana mieszanka rosyjsko-komunistycznego chaosu i zamordyzmu zapowiadała już bezduszne okrucieństwo państwa Wielkiego Brata. Na tym tle bylejakość, a czasem stupajkowatość II RP staje się prawie miła.
Film zgrabnie pokazał wojnę z perspektywy jednostek. Tak zgrabnie, że omal nie przeoczyliśmy Bitwy Warszawskiej, która dla bohaterów jest tu mieszaniną bezładnych strzelanin, walk wręcz, zamętu i strachu. Oburzyło to z kolei patriotycznych widzów, na forach internetowych można było wyczytać tęsknotę za wojennym rozmachem. Ale pomijając inny powód tej wizji wojny – brak pieniędzy – zagubiony w lasach żołnierz mógł tak to widzieć.
Owszem, widać tu szwy i upro-szczenia typowe dla kina popularnego, np. bohaterowie nieustannie się spotykają na wielkim froncie. Z realiami jest jednak lepiej niż choćby w „Czasie honoru”, gdzie cichociemni, aby serial lepiej się oglądało, nie przestrzegają elementarnych zasad konspiracji. A choć zabrakło jednej postaci skupiającej sympatię, kogoś takiego jak Kuraś ze skądinąd mocno zakłamanych „Polskich dróg”, trzech głównych zabijaków dało się lubić.
Gdy film się kończył, poczułem wręcz dumę. Tyle się zmieniło, a jednak w chaosie popkultury maszyna wciąż pracuje. Nadal powstają popularne obrazy po prostu patriotyczne (dla porządku serial wygenerowano w czasach PiS-owskiego zarządu).
Nie podobają się Cezaremu Michalskiemu, to trudno, ale ktoś je kręci, ktoś emituje, ktoś ogląda. I dobrze.