Z potrzeby wiarygodności
Jako „pożyteczny idiota” – to brzmi dumnie – zgłaszam się do pana Millera, jako że o więzieniach CIA w Polsce pisałem razy kilka. Ostatnio mówiłem o nich w programie „Forum” w dniu przyjazdu Baracka Obamy. Wyjaśniałem, że prezydent USA, z okazji tej wizyty, powinien nas przeprosić za to, że USA wykorzystując brak charakteru i słabość ówczesnego prezydenta oraz premiera, wkręciły Polskę w tak paskudną aferę. A dotyczy to kraju i narodu, który przez wiele pokoleń szczycił się hasłem: „Za naszą i waszą wolność”. Pamiętajmy, że Polska jako taka przez lata zbierała profity z tytułu swego altruizmu i przyzwoitości. Dziś to wszystko leży w gruzach, bo kraj, który udostępnia nielegalnie swe terytorium do stosowania tortur, sam staje się współwinny.
Dziś jest ostatnia chwila, aby wyjść jeszcze z twarzą z tego klinczu moralnego. Prezydent Komorowski i premier Tusk, którzy w świetle tego, co napisano za granicą na temat więzienia na Mazurach, nie mogą mieć wątpliwości, co było w pobliżu Szyman; nie powinni z tym czekać do końca dochodzenia – dżentelmeni nie dyskutują o faktach. Nie będzie to dla nich trudne, jako że w tej sprawie mają czyste ręce. Warto zastanowić się, czemu tak było. Dlaczego główni urzędnicy państwowi z ochotą przystali na ofertę z Langley? Problemem SLD, gdy ubiegał się o władzę, a potem ją dzierżył, był niedostatek wiarygodności sojuszniczej w USA. Stąd brały się różne łamańce polityczne i moralne ze strony Kwaśniewskiego i Millera.
Dziś powinni za to odpowiedzieć przed Trybunałem Stanu, ponieważ kilkakrotnie – jak orzekli eksperci powołani przez prokuraturę – złamali prawo. Ich ewentualne osądzenie będzie ostrzeżeniem dla następców. I jeszcze jedno. Podejrzenie, jak pisała „Gazeta Wyborcza”, że dochodzenie w tej sprawie zabrano prokuratorowi Mierzejewskiemu pięć
minut przed sporządzeniem aktu oskarżenia, uświadamia, jak wiele jeszcze wody upłynie w Wiśle, zanim ten tak ważny dla praworządności urząd wybije się na realną niezależność.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
To się nazywa mocne uderzenie. A właściwie dwa jednocześnie. Lepiej z cienia wyjść nie można. Antoni Dudek, bo o nim mowa, związany z IPN od ponad dziesięciu lat, dzięki tym uderzeniom stał się jednym z najbardziej wpływowych ludzi kształtujących dotychczasowy obraz IPN, a być może nawet i jego przyszłości.
Pierwszym natarciem stała się jego książka „Instytut”, wydana dosłownie w ostatnich dniach przez wydawnictwo Czerwone i Czarne. Ważny jest jej podtytuł „Osobista historia IPN”. Odkrywa w niej choroby i paradoksy, jakie od lat toczą instytut. Jedne za sprawą konkretnych ludzi, inne w wyniku istniejących mechanizmów.
Paradoksem jest m.in. to, że po przejęciu akt SB przez IPN nadal pilnują dokumentów ci sami ludzie, którzy robili to wcześniej.
Co gorsza przenieśli oni z bezpieki do IPN obsesję ochrony tajemnicy. Stąd w IPN, instytucji cywilnej, stosowana jest wewnętrzna konspiracja na wzór esbeckiej. Potężną władzę nad IPN służby utrzymują też nadal dzięki wydawaniu certyfikatu archiwistom instytutu, dającemu im prawo wglądu do dokumentów objętych tzw. tajemnicą państwową. Ten, kto takiego zezwolenia nie dostał, skazany jest na marginalną pozycję w instytucie. Dudek ujawnia też, jak fałszywy parasol ochronny służby roztaczają nad tzw. zbiorem zastrzeżonym. Niemal każde wejście do tego zbioru wykazuje, że opinie ABW o szczególnym znaczeniu tych dokumentów dla bezpieczeństwa państwa są często bezpodstawne. Jeśli choćby połowa z patologii, o których pisze Dudek, zniknęła z IPN, trzeba by to zapisać na jego osobiste konto.
Jeszcze większym jego sukcesem jest przeforsowanie swojego kandydata na prezesa IPN Łukasza Kamińskiego. I to w starciu z konkurentem popieranym przez „Gazetę Wyborczą”. Trzeba mieć nadzieję, że parlament zaklepie dr. Łukasza Kamińskiego. Jeśli tego nie zrobi, istnieje zagrożenie, że podkradnie go nam odpowiednik naszego instytutu w Czechach. Doktor Kamiński bowiem jest znawcą dawnej opozycji naszych południowych sąsiadów i świetnie zna ich język.