Melodramat bierze górę
W 2010 r. Beyoncé zaplanowała pół roku laby, by czerpać nowe inspiracje. „4”pokazuje, że wakacje były za krótkie
Wątpienie w talent wokalny Beyoncé ma mniej więcej tyle sensu, ile podważanie jej urody. Wiadomo to od czasów Destiny Child. Gorzej niestety z gustem. Pierwsza połowa nowej płyty wokalistki jest nieznośnie nudna i łzawa, nawet jeśli mierzyć ją standardami amerykańskiego r’n’b. Okazuje się przy tym tak melodramatyczna i rozdmuchana, jakby producenci marzyli raczej o współpracy z gwiazdą z sąsiedniej Kanady – Celine Dion.
Na tym tle wyróżnia się co najwyżej wsparte udziałem Kanye’a Westa i Andre 3000 (OutKast) „Party”. Czy to bardziej electro w stylu lat 80., czy współczesny crunk? Utwór i tak nie prezentuje się dość atrakcyjnie, by warto się nad tym zastanawiać.
„4” ożywa dopiero wraz z plastikowym basem, dęciakami i niezobowiązującą, wonderowską atmosferą „Love On Top”. Za prawdziwie odważne uznać należy pełne fanfar, niespokojnych rytmów oraz ośmiobitowych dźwięków „Countdown”. Beyoncé czyta ten bałagan znakomicie, by w singlowym „Run The World (Girls)” zaszaleć jeszcze bardziej i bez problemu wejść w buty buntowniczej i niepokornej M.I.A. Taki to już urok jej czwartej płyty, że kończy się w chwili, gdy kontakt z nią przestaje przyprawiać o ból żołądka.
Na samą myśl, że dla wydawnictwa przygotowane zostały 72 piosenki, słuchacz ma jedno życzenie – niech pozostałych 60 nie ujrzy nigdy światła dziennego.