Nasza lewoskrętna husaria
Motocykl żużlowy jest jak symbol. Nie ma hamulców, lusterek i oświetlenia. Sprzęgło, gaz i do przodu. Pędzi tylko w lewo, choć kierownica od startu skręca w prawo. W takiej jeździe Polacy są najlepsi na świecie
Żużel w Polsce zawsze budził skrajne emocje. Dla jednych to miłość życia, dla innych sportowa prowincja. Zaprzeczyć jednak nie można: polscy żużlowcy biją dziś międzynarodową konkurencję, jak chcą. Tylko w polskich miastach dziesiątki tysięcy kibiców są na trybunach zawodów Grand Prix i meczów ligowych. Jedynie tutaj najlepsi zarabiają miliony i to niekiedy euro. Polska zaczęła utrzymywać przy życiu cały żużlowy biznes. Ludzie wierni zapachowi metanolu mają z tego zabawę i poczucie dumy, żużlowe miasta biją się o wielkie turnieje, politycy widzą koło toru swój interes. Potencjał zaczyna dostrzegać nawet poważny biznes.
Polscy kibice żużla nigdy nie polubią jednak stwierdzenia: tak, jesteśmy dziś pierwsi, lecz w sporcie, o którym świat wciąż wie niewiele albo nic. Żużel, choć u nas tak atrakcyjny, był i jest poza Polską rozrywką małych miejscowości, kameralnych zielonych stadionów z widownią na nasypie. Także tam, gdzie powstawał i rósł w siłę, w Australii, Nowej Zelandii, Anglii i Skandynawii. W USA, gdzie też jakimś cudem rodzili się mistrzowie świata, o dziwnym ściganiu w poślizgu nikt nie słyszał. Nie przyjął się w Rosji, dogorywa w Czechach i na Węgrzech, słabo jest w Niemczech, tam wolą swoje długie tory. Włosi traktują zawody żużlowe mniej więcej tak samo jak wyścigi traktorów albo kosiarek spalinowych.