Miłość chodzi różnymi ścieżkami
Krzysztof Piesiewicz, senator PO, współscenarzysta kina Krzysztofa Kieślowskiego, a także mecenas, powiedział Tomaszowi Lisowi, że będzie kandydował w wyborach do Senatu. Chce w ten sposób walczyć o dobre imię.
Nobliwy polityk w 2008 r. został pokazany w „Super Expressie” jako roznegliżowany pan w sukience, oddający się zażywaniu kokainy. W Polsce handel, sprzedaż i posiadanie narkotyków są karane więzieniem. Zdjęcia te wstrząsnęły opinią publiczną.
A rzecz dotyczyła zasłużonego opozycjonisty, a także współautora scenariuszy najwybitniejszych filmów Kieślowskiego „Dekalogu” , „Trzech kolorów” i „Podwójnego życia Weroniki”.
Piesiewicza uznano za nieomal przestępcę, a prokurator chciał go osadzić w więzieniu za zażywanie kokainy. Dowodem były zdjęcia gazetowe. Ta ocena nie uległa zmianie nawet wtedy, gdy okazało się, że był szantażowany przez szajkę, która dla korzyści najprawdopodobniej doprowadziła go do stanu niepoczytalności.
Tej szajce senator opłacił się kwotą 320 tys. zł – i to był błąd – a gdy okazało się, że to za mało – złożył doniesienie do prokuratury. Dziś przed sądem toczy się sprawa przeciwko szantażystom, a prokurator, za zażywanie kokainy, grozi senatorowi sprawą karną.
Dla ratowania reputacji Piesiewicz chce reelekcji. Dla obrony honoru staje ponownie do walki wyborczej, co prawda nie z listy PO, a z własnego Komitetu Wyborczego.
Na ten splot wydarzeń proponuję spojrzeć z szerszej perspektywy. Do dziś nie wiemy, jak do tego incydentu doszło i na ile sprawa została zmanipulowana przez szantażystów? Jeśli chodzi o zażywanie przez senatora kokainy, to nie wiemy, czy nie sprowokowano go środkami farmakologicznymi. A tak a` propos dodam, że gdyby ten zarzut restrykcyjnie stosować wobec ludzi kultury, to stracilibyśmy wielu twórców, poczynając od Witkacego i Przybyszewskiego. W kulturze światowej z kolei do spisania nazwisk kokainistów zabrakłoby wołowej skóry. Gdy Piesiewicz stwierdza: „Jestem uczciwy”, trudno mu nie wierzyć.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
Miłość prowadzi ludzi różnymi drogami. Potwierdzeniem tego jest uczucie Henryki Krzywonos do Jarosława Kaczyńskiego. Przyszło do niej późno, w wieku dojrzałym. Afekt ten długo w sobie tłumiła. Nie może go do dziś demonstrować jawnie, gdyż jest już obarczona własną rodziną, mężem i dziećmi. Robi to więc pod pretekstem krytyki i napaści na swojego wybranka. A jak wiadomo, od nienawiści do miłości tylko jeden krok.
Po raz pierwszy swoje uznanie ujawniła publicznie podczas zeszłorocznego zjazdu „Solidarności”. Wdarła się nieoczekiwanie na mównicę i wyrzuciła z siebie to, co jak sama określiła, „nie daje się zagłuszyć”. I rzeczywiście, mimo gwizdów, jakimi została przywitana przez uczestników zjazdu, płomień uczucia był tak silny, że nic nie zdołało przerwać jej wystąpienia.
W krytyczne zdania wobec Kaczyńskiego wplatała co pewien czas słowa zdradzające jej prawdziwe intencje: „Nie wiem, co się panu stało. Ja panu bardzo współczuję”. Czy kobieta próbująca przed opinią publiczną ukryć swą namiętność może jaśniej wyrazić to, co ma w sercu?
Kiedy wydawało się, że uczucie Henryki Krzywonos do Jarosława Kaczyńskiego nieco ostygło, kilka dni temu wybuchło ze zdwojoną siłą. Niepohamowany poryw sympatii wyraziła w wywiadzie dla popularnego portalu. Wiedząc o tym, jak władza demoralizuje, powiedziała: „Pojadę wszędzie, gdzie mnie zaproszą, byle tylko PiS nie wrócił do władzy. Zrobię wszystko, żeby Jarek nie wygrał”. Jej troska szła jeszcze dalej. Zaczęła od obrony Jarosława Kaczyńskiego przed jego oponentami: „Nie ma ludzi z gruntu złych. On jest rozgoryczony, rozbity, może nawet chory”. A później zadeklarowała pomoc kochającej szczerze kobiety: „Wystarczyłoby, żeby do mnie zadzwonił. Ja wtedy wzięłabym go do psychologa albo psychiatry”. Kończy zalotną propozycją: „Pod takim warunkiem moglibyśmy się spotkać”.
Jakże ciężko tę zdradę swojej przyjaciółki musi przeżywać Kazimiera Szczuka, która oficjalnie wciągnęła Henrykę Krzywonos do wojującego zaciągu feministek?