Co dalej z długiem?
Amerykańska polityka interesuje nas zwykle co cztery lata – przed wyborami prezydenckimi, w ich trakcie i tuż po nich. A tu niespodzianka: chociaż Amerykanie będą wybierać kolejnego prezydenta dopiero za rok, to, co dzieje się w Waszyngtonie, nagle trafiło na czołówki gazet, do radia, telewizji. Jeszcze trochę, a Polacy zaczną o tym mówić na przystankach albo wakacyjnym barbecue (sorry – grillu). Wszystko przez przepychanki między demokratami a republikanami o limit długu publicznego. Limit przypominający nieco nasze 60 proc. PKB (konstytucja zabrania zadłużać się bardziej), tyle że ustalony co do dolara. 14,3 biliona dolarów (to z grubsza tyle, ile wynosi 25-krotność rocznego PKB Polski), Amerykanom niedawno przestał wystarczać.
Trzeba podnieść limit/ciąć wydatki/podnosić podatki. Niepotrzebne skreślić. Demokraci nie chcą ciąć. Republikanie nie chcą podnosić.
A dlaczego mieliby interesować się tym Polacy? Ano dlatego, że jeśli do 2 sierpnia politycy w Kongresie się nie dogadają, to USA czeka obniżony rating. A to groziłoby potwornym zamieszaniem na rynkach finansowych. Ze wszystkimi konsekwencjami dla naszego budżetu czy notowań złotego. Kongresmeni, przekomarzając się o wysokość limitu zadłużenia w USA, takimi drobiazgami jak ryzyko dla światowych finansów specjalnie się nie przejmowali. Ale nie można powiedzieć, że są krótkowzroczni. Wybory w Stanach przecież dopiero za rok.