Czwarty debiut
Ma zaledwie 24 lata, a sprawia wrażenie zmanierowanej gwiazdy. Nowy album Joss Stone pozostawia obojętnym
Problemem Joss Stone jest to, że nie ma na siebie pomysłu. Jej promotorzy robią, co mogą, by wcisnąć jej nazwisko gdzieś pomiędzy wybitne czarne wokalistki wyrastające z soulu, gospel czy wręcz hip-hopu jak Angie Stone czy Jill Scott, tymczasem każda kolejna płyta młodziutkiej Brytyjki coraz wyraźniej potwierdza, że jest ona tylko zdolną laureatką „Drogi do gwiazd” („Star For A Night”). Owszem, mającą doskonały głos, ale zupełnie przeźroczystą osobowość. Co ciekawe, ona sama i jej menedżerowie chyba zdają sobie z tego sprawę – na pięć wydanych przez wokalistkę płyt cztery deklarowane były jako „ten prawdziwy debiut”. Tytuł najnowszej produkcji nie pozostawia raczej wątpliwości, że z nią jest podobnie.
Jaki więc jest ten „debiut”? Zatrudnienie w roli kompozytora i producenta znanego z Eurythmics Dave’a Stewarda już na starcie wskazuje, że ze złudzeń o zostaniu soulową diwą nie pozostało zbyt wiele. I rzeczywiście, „LP1” to płyta raczej poprockowa w duchu lat 70. niż materiał mający jakiekolwiek zakorzenienie w czarnych brzmieniach. Więcej tu w każdym razie odwołań do klimatu Fleetwood Mac czy Jefferson Airplane – tych eterycznych, cokolwiek nudnawych piosenek – niż twardego, wyrazistego i dynamicznego grania wywodzącego się z tradycji Arethy Franklin czy choćby Motown. Nieźle wypada bluesujące „Don’t Start Lying To Me Now”, zapada w pamięć lekko funkowe „Somehow” – wszystko to jednak ratuje wyłącznie głos, którym wokalistka potrafi się bawić, improwizować, efektownie łamać zbyt przesłodzone melodie. Pozostałe utwory mogłyby w ogóle nie powstać. To klasyczne radiowe melodyjki, uzbrojone w cały arsenał nijakości porannych audycji.
I w tym rzecz – brak w tej muzyce jakiejkolwiek zadry. Sama Joss Stone wydaje się tryskać energią, chce jej się śpiewać, ale nie ma co. Cóż, zadebiutowała jako niezwykle zdolna 16-latka, dziś jest wkręconą w tryby show-biznesu 24-letnią gwiazdką, która musi tańczyć, jak jej koniunktura i producenci zagrają. I właśnie to niestety na „LP1” słychać najwyraźniej.