Więcej serca i gryzienia trawy
Dotarcie nad polskie morze zajmuje dziś dwa razy więcej czasu niż dekadę temu. Z Warszawy w latach 90. jechało się około pięciu godzin. Teraz – nawet i 10. Wysiadają więc ludzie spoceni, zmęczeni, doświadczeni bolesnym rozziewem pomiędzy propagandą sukcesu a rzeczywistością. Aż się prosi, by wtedy właśnie zabiegać o ich głos. Przecież Grzegorz Napieralski przekonuje, że zrobi wszystko, by pozyskać nasze serca. Jarosław Kaczyński nawołuje do pełnej mobilizacji. A Paweł Kowal niejednemu zaimponował, kiedy rzucił po przejęciu władzy w poobijanej PJN, że nie będzie gadał, tylko weźmie się do pracy i zacznie gryźć trawę. Problem w tym, że tylko tak rzucił.
Zbierałem osobiste doświadczenia i relacje innych. Nikt, ale to nikt, nie zetknął się w czasie urlopu z jakąkolwiek próbą pozyskania jego głosu. Nie dostał ulotki, dziecku nie wciśnięto podstępnie do ręki słodkiego cukierka. Nic. Z dwoma wyjątkami. Pierwszy jest optymistyczny. Oto niezmordowany Janusz Korwin-Mikke (to będą chyba jego 22. wybory) wędruje nad Bałtykiem od jednej miejscowości do drugiej i spotyka się z ludźmi.
Widziałem osobiście. I to naprawdę budziło szacunek. Zwłaszcza że na frekwencję nie mógł narzekać. Drugi jest pesymistyczny. Bo choć jestem zwolennikiem finansowania partii z budżetu i politycznych reklam, to widok wielkich plakatów PiS („Premier Kaczyński”) i SLD („Program”) nie budzi entuzjazmu. Materiały te nawet nie udają, że nas do czegoś przekonują. One po prostu przypominają o szyldach. Jak o margarynie.