Liberalizm wysokich podatków
Wszystkie zasady liberalizmu ustępują jednej zasadzie nadrzędnej: aby tylko na złość Kaczyńskiemu
Od czasu objęcia redakcji dziennika „Dziennik” przez Tomasza Wróblewskiego czytałem tę gazetę z prawdziwą przyjemnością. Wprawdzie decyzją wydawcy niezrozumiałą, ale dla nas akurat korzystną – w końcu to konkurencja dla „Rzeczpospolitej” (do której także pisuję) – „Dziennik” został wąsko sprofilowany jako pismo biznesowo-prawne, ale w tej ciasnej formule zrobił dużo dobrego dla walki o gospodarczy i ustrojowy zdrowy rozsądek. Liczył zatrudnianych przez władzę biurokratów, demaskował sztuczki „kreatywnej księgowości” ministra Rostowskiego, punktował unijne absurdy. Żartowałem sobie, że „Dziennik” jest dużo bardziej antyrządowy niż „Gazeta Warszawska”, tylko mało kto jest w stanie to zauważyć.
„Ale to już było” – jak pisała poetka. Teraz są wybory. Nie umiem tej wolty wyjaśnić inaczej jak tylko tym, że na wyborczej fali „Dziennik”, piórem Marcina Piaseckiego, zastępcy redaktora naczelnego, wsiada z oburzeniem na opozycję za to, że domaga się… obniżenia podatków! Tak, tak – czyni to pismo bardziej liberalne od Balcerowicza, na każdym kroku trzymające się dotąd zdrowej skądinąd zasady, że trzeba ciąć wydatki i obniżać podatki, pozostawiać jak najwięcej pieniędzy w kieszeniach podatników, bo prywatny obywatel wydaje pieniądze o 60 proc. bardziej efektywnie niż urzędnik państwowy lub samorządowy. I wielokrotnie podkreślające, że ze wszystkich podatków najbardziej szkodliwe dla gospodarki są podatki pośrednie.
Oto wicenaczelny tej liberalnej gazety oznajmia światu, że domaganie się od rządu, aby wobec wzrostu cen paliw obniżył pobieraną od nich akcyzę, to „ewidentny skok na wpływy do budżetu„(!). A w dodatku bezsensowny, bo koncerny wcale nie obniżą cen paliwa, tylko podarowane im kwoty schowają sobie do kieszeni. W jednym zdaniu neguje redaktor Piasecki dwie „oczywiste oczywistości”, że budżet państwa powinien być raczej mniejszy niż większy i że istnieje coś takiego jak rynek, który reguluje ceny.
Aż żal bierze tłumaczyć Piaseckiemu, że postulowana obniżka akcyzy to tylko rekompensata za to, co podatnik traci na rosnącym wraz z ceną, bo naliczanym procentowo – VAT. Nie chodzi o obniżenie zaplanowanych wpływów, ale o utrzymanie ich na tym poziomie, na jakim miały być. Dlaczego? Dlatego, że – to też aż żal Piaseckiemu tłumaczyć – wysoka cena paliw, w ogóle nośników energii, to potężny hamulec wzrostu gospodarczego. Nie wiem, mam wicenaczelnemu gazety gospodarczej wyjaśniać, że większy wzrost gospodarczy opłaca się bardziej niż parę dodatkowych złotych w budżecie z VAT i akcyzy? Mam mu rysować krzywą Laffera? A może lepiej, gdyby po prostu poszukał sobie miejsca do publikacji w „Krytyce Politycznej”?
Nie wspominałbym o tym, gdyby rzecz nie była charakterystyczna. Wolny rynek czy stabilność finansów publicznych tak, ale tylko do pewnej granicy. Tą granicą jest Kaczyński. Jeśli on przypadkiem powie coś mądrego, to rzekomi „liberałowie” nagle stają się zajadłymi socjalistami.