Nic do dodania
Duet Lamb wraca. Cieszy umiejętnościami, rozczarowuje brakiem klimatu i wyobraźni
W drugiej połowie lat 90. brytyjscy muzycy przestali na chwilę szaleć. Zaczęli za to łączyć producenckie rozwiązania hip-hopu, głębię jamajskiego dubu, sprawdzony jazz i eksperymentalny rock. Ich syntezę ochrzczono mianem trip-hopu.
Manchesterski duet Lamb stanął w pierwszym szeregu specjalistów od narkotycznego, nadwrażliwego repertuaru, wnosząc w ten senny świat trochę drum’n’bassowego pieprzu. Teraz, po czterech albumach i siedmiu latach przerwy, nie za bardzo wie, co dodać.
Zaczyna obiecująco – charakterystycznie łamanym rytmem i narzędziami zbuntowanej elektroniki w służbie popowej przystępności. Dalej zdarzają się numery znakomite, takie jak obdarzone ognistą, gitarową kulminacją „Build A Fire” czy cyfrowe, a jednak plemienne „Strong The Root”. Trzeba przyznać, że Louise Rhodes świetnie wpisuje się z eterycznym wokalem w nerwowe kompozycje Andrew Barlowa. Kłopot w tym, że nie ma ich zbyt wielu i wokaliska zdecydowanie częściej nudzi.