Chichot Minca, czyli pogrom ulicznych handlarzy
Raz jeszcze, jak przed sześćdziesięciu laty, władza wygrała „bitwę o handel”
W lawinie sukcesów naszej władzy, odnotowywanych skrzętnie przez media, niektórym umknąć mogła informacja o zaostrzeniu przez Sejm kodeksu wykroczeń. Media otrąbiły ją tytułami takimi jak „Koniec z dzikim handlem” czy „Stop nielegalnym handlarzom”. Oczywiście, z zachwytem, bo jak wiadomo, handlarze, prywaciarze to straszna plaga. Robią z tymi swoimi stolikami straszny bałagan, kompromitują nas przed cudzoziemcami, no i noszą czarne mokasyny do białych skarpet.
Tymczasem w każdej z europejskich stolic (nie wszystkie odwiedzałem, ale zawsze pytam znajomych, ilekroć któryś wybierze się w jakieś nowe miejsce) widok handlujących na ulicy stolikarzy jest zupełnie normalny. W niektórych częściach Rzymu czy Paryża jest ich wręcz zatrzęsienie. Także w Waszyngtonie – a kiedyś tam przez parę tygodni mieszkałem – pamiętam, że gdy spadł śnieg, na ulicach pojawiły się nagle dziesiątki stolików z rękawiczkami, szalikami i ciepłymi czapkami, a gdy rano zaciągnęła ulewa – z parasolami i jednorazowymi pelerynami. Nikomu by do głowy nie przyszło tych handlarzy ścigać, bo wszyscy wiedzą, że są oni tam, na ulicy, potrzebni. Gdyby nie byli potrzebni, nikt by u nich nie kupował, więc by tam nie stali. Proste i zrozumiałe.