Na żywo, ale bez życia
Wulkan energii, jakim była dotąd Adele, podczas koncertu powinien eksplodować ze zdwojoną siłą. Nie eksploduje. Gaśnie
Adele wystarczyły dwie piosenki opublikowane na MySpace, by zainteresował się nią świat. Dwie płyty później była już gwiazdą uginającą się pod ciężarem statuetek Grammy i aplauzu milionów fanów. A wszystko to do momentu ukończenia 21 lat.
Cóż, należało jej się. Nie dość, że ma jeden z największych głosów współczesnej rozrywki, że wykorzystuje go do budowania całkiem niesztampowych, podszytych folkiem i wyjątkowo przebojowych melodii, to jeszcze sprawia wrażenie naturalnej, bezpretensjonalnej dziewczyny.
A jednak jej najnowszy album koncertowy (wraz z DVD) pozostawia spory niesmak. Oczywiście nie z powodu piosenek, bo jest to po prostu wybór przebojów z dwóch dotychczas wydanych krążków plus niezłe covery „I Can’t Make You Love Me” Bonnie Raitt i „If It Hadn’t Been for Love” The SteelDrivers. Nie chodzi też o to, że Adele zaczęła nagle gorzej śpiewać – przeciwnie, głosowo bywa wręcz brawurowa. Rzecz w tym, że ta młodziutka przecież, 23-letnia dziewczyna brzmi tutaj tak sztywno, jakby grała nie koncert, lecz recital z okazji półwiecza kariery estradowej.