Wino pięciu kultur
Państwo wybaczą, ale ja dziś nie o bąbelkach. Ani tych z Szampanii, ani o „Szampanskom igristom”. Mnie w głowie letnie podróże.
– Czy w tak małym kraju jak Słowenia można zrobić dobre wino? – spytała małżonka. Pytanie niby-nielogiczne, bo do winnicy nie trzeba więcej niż jakiś hektar, więc jakby się uprzeć, to i w Watykanie dałoby się ją urządzić, ale podejrzenia zrozumiałe. Większości Polaków Słowenia kojarzy się oczywiście z Tatrami. Krótka informacja, że tamta to jednak Słowacja, i podpowiedź: Małysz, a już jesteśmy w domu. Tak, to ten kraj z wielką skocznią w Planicy, piękną Lubljaną i autostradami, które służą nam, by dostać się do Włoch, nie zatrzymując się po drodze. A warto. Słoweńskie wybrzeże nie jest tak imponujące jak włoskie plaże, ale zaręczam, że w Capodistrii (to z włoska), zwanej inaczej Koprem, można się zakochać.
Miasto i okolice w XX w. pięciokrotnie zmieniały przynależność państwową: po upadku Austro-Węgier przypadły Włochom, przez kilka lat należały do Wolnego Miasta Triestu, wreszcie do Jugosławii, by po jej rozpadzie stać się oknem na morze niepodległej Słowenii. Tak było i wcześniej, bo ten skrawek Europy to prawdziwy tygiel kultur i cel podbojów Greków, Rzymian, Bizancjum... Na szczęście kolejni władcy mieli słabość do tutejszych win. Tuż obok urokliwego średnio-wiecznego portu w Koprze i katedry Wniebowzięcia NMP cudeńka z winorośli produkują bogobojni państwo Glavinowie. Dość powiedzieć, że pierwszą, gigantyczną (4,5 litra) butlę najlepszego wina wysłali Janowi Pawłowi II. Nie namawiam od razu na papieskie wina, ale innych produkcji, z dużą zawartością typowego, lokalnego szczepu refosco, warto spróbować. Glavinowie nie muszą się wstydzić. Warto nadrobić parę kilometrów, by poznać bliżej Koper. I to nie tylko w kieliszku.