I nagle słychać krzyki przerażenia
Wywiad
Jacek i Michał Karnowscy
Co dziś wiemy o tym, co naprawdę wydarzyło się rankiem 10 kwietnia 2010 r. nad lotniskiem Siewiernyj w Smoleńsku?
Na pewno zginęła polska elita narodowa. To jest bezsporne. Doszło do tego na skutek katastrofy samolotu rządowego Tu-154M, którym prezydent wraz z delegacją leciał, żeby złożyć hołd pomordowanym przez Sowietów w Katyniu. Wiemy już dzisiaj z pewnością, że ta katastrofa nie była wynikiem ani błędu pilotów, ani naturalnych właściwości aerodynamicznych samolotu. Wiemy, że mieliśmy do czynienia z działaniem osób trzecich. Samolot rozpadł się w powietrzu, nie uderzając o żadne drzewa, i dopiero później spadł na ziemię.
Kiedy i gdzie dokładnie doszło do momentu kluczowego? Innymi słowy, w którym momencie zaczęła się ta tragedia, skoro – jak pan mówi – nie było to uderzenie w ziemię ani w drzewa?
Szczątki tupolewa spadły na ziemię zapewne z wysokości 15 m, chociaż wydaje się, że główny moment katastrofy nastąpił na wysokości 26 m, kiedy odpadło skrzydło maszyny. To było początkiem katastrofy. Chwilę później, na wysokości 15 m, padło zasilanie i samolot się rozpadł.
Do tej pory Rosjanie i wtórujące im polskie czynniki oficjalnie utrzymują, że miało miejsce zderzenie z brzozą i wtedy doszło do tragedii.
Nic takiego się nie wydarzyło. Skrzydło odpadło w powietrzu na wysokości 26 m, to się zdarzyło wiele metrów nad brzozą.