Ulubiony ciąg dalszy
Książka Marcina Wolskiego „Krowy tłuste, krowy chude” to rzecz autobiograficzna. Jednak ciekawsze w niej niż barwny życiorys wydają się deklaracje polityczne
Marcin Wolski codziennie pisze wiersz. To przyzwyczajenie z czasów estradowych, które pozwalało mu na bieżąco odświeżać repertuar, błyskawicznie reagować na dziejące się wydarzenia, a zarazem do perfekcji doprowadzić warsztat rymopisarski. Jeśli dla pana Zagłoby rym znaleźć było równie łatwo co drugiemu splunąć, to Wolskiemu wystarczy otworzyć usta, by wypłynął z nich regularny jedenastozgłoskowiec.
Wiersze, utwory satyryczne, monologi i skecze pisze, można rzec, od zawsze, a już na pewno odkąd w 1966 r., na pierwszym roku studiów historycznych, zadebiutował fraszkami w „Szpilkach”. W następnych latach konsekwentnie powiększał uprawiane literackie poletko, a to o piosenki, to znów o słuchowiska radiowe, scenariusze programów rozrywkowych, opowiadania. Aż w latach 80. zeszłego stulecia objawił się jako powieściopisarz. On sam za pierwszą powieść uznaje „Agenta dołu” (1988); myślę, że można by się tu spierać, bo w grę wchodzą jeszcze dwa tytuły, z tym że przerabiane ze słuchowisk i pewnie dlatego przez autora traktowane inaczej (myślę tu o „Śwince”, powieści w osobnym wydaniu dostępnej, istotnie, dopiero od 1991 r. i „Numerze” datowanym na rok 1983).
Jego proza daje się wyraźnie podzielić na sensację, science fiction, historie alternatywne, aż po dzień dzisiejszy sprzyjający w twórczości Wolskiego powieściom bardziej statecznym, powiedziałbym – mainstreamowym oraz wspomnieniom. Pisarz jest wprawdzie wciąż młody nie tylko duchem, ale i ciałem (sławne jest jego zamiłowanie do nurkowania w najbardziej egzotycznych zakątkach świata), nie da się jednak ukryć, że w tym roku skończy 65 lat. Nawiasem mówiąc, nastąpi to 22 lipca, w niegdysiejsze, PRL-owskie Święto Odrodzenia (żartowano: dawniej E.Wedel).