Ech, zostać superbohaterem…
Gości żłopiących i tłukących butelki na placach zabaw skazywałbym na 24-godzinne kręcenie na karuzeli
O tej porze roku odżywa we mnie tęsknota z czasów dzieciństwa. Wstydliwie tłumiona, skrywana i upychana w najdalszy zaułek świadomości, ale nieusuwalna. Taka mianowicie, że cudownie byłoby umieć się bić. A może nawet być mistrzem kung-fu.
W całym życiu raz tylko rozwaliłem nos chłopczykowi, który mnie drapał (sam oczywiście też byłem wtedy chłopczykiem, bo inaczej bym się tym nie chwalił), ale było to ziarno, które trafiło się ślepej kurze. Bo tak w ogóle byłem raczej pierdołowaty, a cechę tę pielęgnowałem przez lata starannym unikaniem wszelkich sportów. W walce wręcz ze mną spore szanse miałaby nawet umiarkowanie dziarska staruszka. Oczywiście w dorosłym życiu da się żyć bez umiejętności walenia piąchą, ale czasem ta piącha świerzbi i cierpi, bo wie, że nigdy nie zazna przygód innych niż mieszanie łyżeczką herbaty.