Twardy sen rzecznika Grasia
Od lewego
Janusz Rolicki
Ostatnio po emisji filmu „Sponsoring" Małgorzaty Szumowskiej w gazetach pojawiło się sporo opowiastek, niby-reporterskich, prezentujących ten tradycyjny, jak się okazuje, sposób na życie młodych ludzi. Sponsoring to pomysł na życie za pieniądze tzw. sponsora. Polega na tym, że młoda kobieta – najczęściej studentka – znajduje sobie jegomościa, z którym żyje z dorywczych opłat. Jak czytam w „Poradniku Domowym" z trzema, czterema sponsorami można sobie urządzić wygodne życie za 10 tys. zł miesięcznie. W sumie więc to nic nowego. Nasi dziadowie dla określenia takich panienek używali nazw „utrzymanka" bądź „kokota". W mojej młodości kino zachodnie wylansowało bardziej nowoczesną nazwę: „dziewcząt na telefon". Były to tzw. call girls – luksusowe prostytutki. Obecnie, pisząc o tej najnowszej odmianie najstarszego zawodu, zgubiono prastarą nazwę, pozostawiając ją nieszczęśnicom na szosach i ulicach. Mnie to nowe, pozornie, zjawisko ani ziębi, ani grzeje. Ot, nieco odmienny, z Internetem pod pachą, sposób na życie.
Z tym że w opowiastkach gazetowych razi mnie opisywanie tego zjawiska jako bezproblemowego. Uprawianie owego sponsoringu jest niewątpliwie stresujące, a tym samym trudne. Bo tym razem nie dotyczy dziewcząt, które znalazły się w nędzy. Jak przeczytałem na tych łamach, na świecie jest ponoć 200 tys. niewolnic uprawiających z przymusu prostytucję – w tym 15 tys. Polek. Tym razem jednak chodzi o coś, co można nazwać softprostytucją.
O ile jednak sposób na życie niewolnic wzbudza obok współczucia przerażenie i gniew, to sponsoring – przynajmniej w wersji prezentowanej przez prasę – jest pozornie lekką metodą na trudności materialne. Z gazet bowiem nie dowiemy się, jak jest naprawdę z osobami uprawiającymi ów sponsoring. Czy mają one później dewiacje psychiczne i ile z tych osób w jakiejś formie odchorowuje psychicznie te lata? Uważam, iż przyzwoite dziennikarstwo nie zezwala na takie ślizganie się po tego typu zjawiskach społecznych. Czyli jeśli się o nich pisze, to trzeba to robić serio, a nie dla uzyskania zwykłego poklasku.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
To przykre, że tak wielu dziennikarzy nie potrafi zachować elementarnej przyzwoitości wobec najważniejszych osób w państwie. Pana prezydenta, premiera, ministrów. Nie sugeruję, aby byli im życzliwi albo się przymilali. Jako szary obywatel, ale po trosze i żurnalista, mam jednak prawo wymagać odrobiny zrozumienia. A już na pewno sprawiedliwych ocen i opinii. Niestety, gangrena w środowisku dziennikarskim pogłębia się. Szczególnie dotyczy to dziennikarzy, nie wstydźmy się tego słowa, prawicowych. Często zamieniają się oni w dzikie bestie, które brutalnie atakują upatrzone z góry ofiary. Obrzydliwy proceder. Trudno policzyć, ilu Bogu ducha winnych ludzi już skrzywdzili. I to boleśnie. Na liście tej, o zgrozo, są też kobiety. Ewa Kopacz, Joanna Mucha, żeby wspomnieć tylko niedawne ofiary. Nie muszę dodawać, że po takich atakach, nawet jeśli rany zasklepią się po jakimś czasie, blizny pozostają do końca życia.
Ostatnio ulubionym obiektem niewybrednych napaści dziennikarzy, niewrażliwych na ludzką krzywdę, stał się rzecznik rządu minister Paweł Graś. Niedawno zarzucono mu kłamstwo, kiedy przekonywał, że zablokowanie portalu rządowego nastąpiło w wyniku ogromnego zainteresowania stronami rządowymi, nie zaś – jak powszechnie sądzono – atakiem hakerów. Stał się nawet przedmiotem kpin i prymitywnych żartów.
To dobry przykład, jak zła wola bierze górę nad rzetelnością. Czy nie mogło się rzeczywiście zdarzyć tak, że w tym samym momencie kilka milionów internautów chciało się dowiedzieć, nad czym pracuje rząd? Czy zadał sobie ktoś takie pytanie? Albo takie: Paweł Graś jest tylko człowiekiem, tak? Czy w momencie, kiedy wszedł do rządu, z tej radości nie mogło mu wywietrzeć z głowy, że powinien czym prędzej wycofać się z władz prywatnej firmy? Doprawdy śmieszne są różne zarzuty stawiane człowiekowi krystalicznej uczciwości, który zawsze mówi tylko to, do czego jest wewnętrznie przekonany. Sam wyznał niedawno jednemu z przyjaciół, że nie mógłby zasnąć z ciężarem kłamstwa na sumieniu. A przecież sen ma twardy. Także w sprawie Smoleńska.