Podzwonne dla Carringtona
Mokra ściera, geesowskie landrynki, lizol, uryna z kamienic zamojskiej Starówki, czar Palikota – zestaw podręcznych obelg miałem, zasiadając do tego arcydzieła światowego winiarstwa, gotowy. Ale to wszystko na nic.
No bo jakie prawo ma taki Mazurek, by wybrzydzać nad trunkiem, który piją wszyscy Polacy? Jak w PRL chłeptano kadarkę, sophię i inne skarby demoludów, tak razem z Carringtonami przyszło do nas Carlo Rossi. Trochę waham się, czy zmieszany z wodą i alkoholem sok winogronowy (ale nie dałbym głowy, że są tu winogrona), całkowicie pozbawiony smaku i zapachu, można nazwać winem, ale zostawmy to. Werdykt? A pijcie to sobie państwo, jeśli chcecie, na zdrowie. Sanepid pozwala, nie zatrujecie się. Musi być – jak mawia w takich przypadkach z przekąsem mistrz Polski sommelierów Tomasz Kolecki-Majewicz – smaczne.
Przyznam, że fenomenu tego trunku nie rozumiem. Może to ładna butelka i etykieta? Może kolor? Wpływ marketingu? Albo i ludzie to pod nazwę swych światowych butów ze Słupska kupują? Że nie Carlo tylko Gino? E tam, grunt, że w rodzinie zostało.
Ale felieton ten to podzwonne dla Carlo Rossi. To kogut, który nie wie, że ucięto mu łeb: jeszcze biega, skacze, podryguje, ale gaśnie. Na jego pozycję dybie dyskont z owadem w nazwie. Ten sam, do którego wstydzą się chodzić warszawscy inteligenci i Prezes (wiadomo, który prezes, dlatego litera wielka), ale nie miliony Polaków. Tam już za połowę ceny Carlo Rossi można kupić niezłego portugalczyka, a jak słyszę, jeszcze w tym roku ma tam dojść do jakościowej, ale nie cenowej rewolucji.
I to będzie powolny kres Carlo, symbolu naszych burzliwych przemian. Ale jakoś płakać nad nim nie będę.
Carlo Rossi California White
Carlo Rossi California Red