Piracki abordaż
Niemcy mają swój „Ruch Palikota”, który burzy dotychczasowy porządek na scenie politycznej ich kraju
Są bezczelni, dzicy, niedoinformowani i niedoświadczeni – tak najkrócej można streścić medialną charakterystykę nowej Partii Piratów w RFN. Jeszcze parę miesięcy temu nikt nie traktował jej poważnie. Dziś nazywani są „partią protestu", która napędza strachu politycznym rywalom.
W ciągu zaledwie pół roku piraci zdążyli rzucić na kolana współrządzących w Niemczech liberałów, postkomunistów z partii Lewicy oraz Zielonych, szturmem zdobyli berlińską Izbę Poselską i parlament w Saarlandzie. Obecnie stanowią po chadekach i socjaldemokratach trzecią siłę polityczną w RFN i już przymierzają się do foteli w Bundestagu.
„Gdy zobaczyłem pierwsze wyniki, po prostu osłupiałem" – skwitował po wyborach w Berlinie lider Partii Piratów (PP), dziś szef jej frakcji w stołecznej Izbie Poselskiej Andreas Baum. Podczas gdy FDP, z której wywodzi się szef niemieckiej dyplomacji Guido Westerwelle, nie zdołała nawet przekroczyć progu wyborczego i nie ma reprezentantów w berlińskim parlamencie, na „bezczelnych" i „dzikich" głosowało prawie 9 proc. mieszkańców miasta. Dzięki temu PP zdobyła mandaty poselskie dla swych wszystkich 15 kandydatów. Dla bulwarowego „Bilda" rezultat ten brzmiał jak „realna satyra polityczna w samym środku kryzysu". To fakt, piraci intrygują bynajmniej nie z powodu porywającego, konkurencyjnego programu wobec wielkich partii, którego po prostu nie mają. Dali się poznać głównie za sprawą widowiskowych happeningów, a to pod Bramą Brandenburską, gdy z transparentem „Wolności zamiast strachu!" oprotestowali montowanie kamer na ulicach, to znów na lotnisku Berlin-Tegel, gdzie zrzucili z siebie odzież, by w ten sposób uzmysłowić władzom, co sądzą o skanerach „rozbierających podróżnych do naga".