Jak załatwiliśmy Euro
Z Michałem Listkiewiczem, byłym prezesem PZPN
Widzi pan sens w apelach o zbojkotowanie Euro na Ukrainie?
Żadnego. To jest instrumentalne wykorzystywanie sportu do celów politycznych. Kiedy Julia Tymoszenko była premierem Ukrainy, kilkakrotnie spotykaliśmy się z nią w sprawie Euro, do którego organizacji bardzo się przyczyniła. To byłaby ironia losu, gdyby teraz odebrano Ukrainie tę radość, na którą i ona zapracowała. A jeśli na stadionie nie będzie Angeli Merkel i José Barroso, to nic się nie stanie. Mecze bez nich też się odbędą.
Mówi się, że prawa do organizacji Euro 2012 kupiła Ukraina, ale żeby mieć większe szanse, poprosiła o współpracę Polskę, która jest członkiem Unii Europejskiej. Czy to jest wersja prawdziwa?
Prawdą jest, że inicjatywa wyszła od Hryhorija Surkisa, prezydenta Ukraińskiej Federacji Futbolu. Pierwszy raz wspomniał o tym w roku 2002, podczas pogrzebu Walerego Łobanowskiego, ukraińskiego trenera znanego na całym świecie. Mówił mi chyba szczerze, że nęci ich organizacja turnieju wspólnie z Rosją, która zresztą ofertę odrzuciła. Nim do tego doszło, w federacji ukraińskiej przeprowadzono głosowanie. Część była za Rosją jako partnerem, a część za Polską. Surkis mówił, że zwrócił się o radę do swojego ojca, dziś 92-letniego pana, wciąż w znakomitej formie. Michaił Surkis poradził synowi, żeby zaczął współpracować z Polakami. Pamiętał, że przed wojną, w Odessie, pracując w branży handlowej, bardzo dobrze się z Polakami dogadywał.