Przyznam się: lubię „Pearl Harbor”
Czy patriotyczna superprodukcja może oddać historyczną prawdę? I owszem – może
1 września TVP1 uczciła emisją filmu „Pearl Harbor". Gdzie tu logika? Dla Amerykanów II wojna światowa zaczęła się przecież w grudniu roku 1941 i jedna z postaci filmu, lotnik Danny, krzyczy to nawet pośród spadających pocisków. Lepsze to jednak niż zapomnienie o wojnie w stacjach komercyjnych.
„Pearl Harbor" budzi pogardę recenzentów, którzy opisują go jako pompatycznego gniota. Widzę wady filmu. Mało oryginalny, choć ładnie poprowadzony, wątek osobisty: dziewczyna przekonana o śmierci ukochanego wiąże się z jego przyjacielem, a tamten jednak wraca. Litry patosu w końcówce. Schematyczne poprowadzenie scen z postaciami historycznymi, na czele z prezydentem Rooseveltem w wykonaniu Johna Voighta (też nieznośnie gloryfikowanym).
Kiedy murzyński kucharz na okręcie (Cuba Gooding) chwyta podczas ataku Japończyków za karabin, robi to po to, aby od razu zestrzelić samolot. Jego los jest skądinąd tylko bladym refleksem zinstytucjonalizowanego rasizmu ówczesnej amerykańskiej armii. A jednak te słabości nie zmieniają mojej konkluzji: lubię ten film.