Homofobia? W obronie języka, kultury, wartości
W tym tygodniu wyjątkowo niemal całą kolumnę poświęcamy na publikację bardzo ważnego i ciekawego, a zarazem trudnego do skrócenia bez szkody dla treści tekstu listu pana Tomasza Grygiela
Pierwszy raz zetknąłem się z tym tematem w drugiej połowie lat '80. Jako uczeń technikum czytałem „Na Przełaj", gdzie na końcowych stronach drukowano listy od czytelników. Pomijając jego typowo systemowy charakter, to była gazeta i o muzyce, i o trendach młodzieżowych, okazyjnie zamieszczano tam plakaty zespołów. Tam właśnie publikowano czasem (anonimowo) wyznania osób dotkniętych homoseksualizmem. Brzmiały dramatycznie. Ciężko im było z tą przypadłością żyć w swoich rodzinach, funkcjonować w otoczeniu. W normalnych środowiskach mówiło się o tych ludziach „pedały", niektórych kolegów przezywało się właśnie tak (dla śmiechu, dla rozrywki), opowiadało się o nich kawały.
Zacząłem zastanawiać się nad tym problemem poważniej (nie przestałem jednak rozrywkowo „pedałować"). Było mi ich żal z powodu tego, że dotknięci są taką rozbieżnością. Jakiś czas później w żarty na temat homoseksualistów nie angażowałem się zbytnio, a nawet nieśmiało zacząłem brać ich w obronę. I w zasadzie tak już zostało na dłużej: gdy dochodziło – coraz częściej – do poważniejszych dyskusji w środowisku, stałem za nimi właśnie, za ich osobistym dramatem. Nie był to żaden heroizm, lecz normalny odruch pochylenia się nad nieszczęściem człowieka.
Kiedy jednak zauważyłem organizowanie się tych ludzi, gdy zaczęli przekonywać, że ten problem to normalność, że mamy to akceptować, zaniepokoiłem się. I choć nadal tonowałem dysputy, uważniej spoglądałem jednak na ruchy homoseksualistów. Coś mi mówiło, że prawdziwe żądania dopiero postawią.
I tak się stało. Kolejną zmianę w moim podejściu do tego tematu spowodowały wysuwane coraz nachalniej postulaty o równości tzw. orientacji seksualnych oraz skreślenie homoseksualizmu z potocznej listy chorób (formalnie zrobiono to już wcześniej), a także żądania ich lansowanie. To było już zbyt wiele.
Zorientowałem się wówczas, że to fasada tylko, za którą ma być nowy świat. Pod określeniem „tolerancja" oni rozumieją coś innego, chcą akceptacji, a nawet afirmacji. Za postulatem o równości stoi żądanie przywilejów. A poważne traktowanie ma być bezwarunkową zgodą na kolejne żądania – te wyrażane dobitnie i te ukryte. Wiedziałem, że „otworzenie zamka" spowoduje natychmiast „uchylenie drzwi", a następnie otworzenie ich na oścież. Czy wówczas się myliłem? Teraz legalne „małżeństwa", podatki, dziedziczenie, adopcja dzieci, sztuczne zapłodnienia etc.
Zacząłem przekonywać o konieczności obrony języka – to jest bowiem ten klucz do zamka! Jeśli oddamy słowa, ich znaczenia, to oddamy także nasz świat kultury i wartości. Za słowa będziemy skazywani w „uczciwych procesach". W konsekwencji trzeba będzie zmienić nauczanie najmłodszych i choroba stanie się normalnością, a nawet większą wartością od normalności. To już wtedy, 10–12 lat wstecz, wyglądało jak przykrywka do wojny o skorumpowanie kultury i wartości, a nie do walki o tolerancję (co to jest tolerancja, podają nieco starsze definicje, łatwo można sprawdzić).
Obecnie namawiam wszystkich do odzyskiwania znaczenia słów, odzyskiwania języka. Bo jeśli nadal będzie postępował proces zawłaszczania znaczeń, tzw. nowomowa, to przegranych procesów ludzi normalnych będzie coraz więcej. A to wzmoże obawy przed ujawnianiem prawdziwych poglądów, czego konsekwencją stanie się zanik tradycyjnych wartości oraz wzmocnienie tubalnego głosu nowego „swobodnego stylu życia".
Spójrzmy na kilka przykładów zawłaszczonych terminów. Demokracja utożsamiana jest obecnie z „wyrównywaniem praw" dla najróżniejszych mniejszości oraz sprowadzona do urny. Wolność to promocja chorych indywidualizmów, rozwiązłości oraz obalania i wyśmiewania tradycji. Małżeństwo – związek wszystkiego ze wszystkim. O tolerancji było wcześniej. Można by tak długo wyliczać, a wtedy okaże się, iż bez podstawowego, normalnego aparatu pojęciowego nie mamy jak dyskutować z masową nowomową, współczesnym bełkotem.