Dwie telewizje, dwa katolicyzmy
W mojej kablówce pojawiły się niedawno telewizja Trwam i Religia TV. Postanowiłem oglądać i porównywać
Telewizję ks. Kazimierza Sowy, Szymona Hołowni i TVN oraz telewizję ojca Rydzyka dzieli przepaść, ale są i cechy wspólne. Specyficzna niespieszność widoczna jest najlepiej przy programach biblijnych, czasem wyglądają prawie podobnie. Ktoś zmęczony widokiem prezenterów zaliczających kolejne tematy jak płotki, bo za rogiem serwis, mógł tu odpocząć.
Poza tym rzucają się w oczy raczej różnice. W Trwam, której poziom bardzo się podniósł od czasu, kiedy była nieskładną wiązanką wielogodzinnych monologów redemptorystów i ich gości, religia jest przede wszystkim zjawiskiem społecznym. Związanym bardziej z troską o państwo czy patriotyzmem niż z indywidualnymi odczuciami.
Te odczucia mają być oczywiste, więc czasem Trwam nadal zamęcza powtórkami rozmaitych imprez, a czasem błyśnie sugestywnym reportażem pochwalającym rekonstrukcje z powstania warszawskiego. Zdarzają się jej mądre programy religijne, a wbrew stereotypowi o sprawach społecznych nie zawsze nauczają tam politycy PiS. Człowiek dopiero poszukujący nie ma tu jednak czego szukać. Program jest dla już zanurzonych we wspólnocie.
Religia TV brała z kolei pod uwagę odczucia poszukujących tak dalece, że niekiedy ciężko się było doszukać katolickiego przesłania. Kiedy Hołownia rozmawiał z kimś znanym – powiedzmy o śmierci jego bliskiego – morał miał być nienachalny. Gdy sympatyczni dominikanie próbowali koić nasze troski w telefonicznych dyskusjach z widzami, to wrażenie ustępowało. Ale kiedy urocza skądinąd siostra Aniela uczyła gotowania, rodziła się we mnie złośliwa uwaga, że w świecie wymarzonym przez Religię TV ludzie Kościoła mają być od tego. Być dla nas miłym i obsługiwać nas, także w ziemskich sprawach, niczym nauczyciele próbujący zainteresować znudzoną klasę i nie męczyć wymaganiami.
Teraz, kiedy formuła Religii TV się kończy, ekipa Hołowni odchodzi, pojawiają się kolejne refleksje. Nie bardzo rozumiem, o co ma on pretensję do biskupów, którzy mogli podobno powstrzymać finansowe decyzje ITI. A kazania Katarzyny Wiśniewskiej z „Wyborczej", która wie lepiej od hierarchów, co oznacza „katolicka telewizja", budzą pusty śmiech.
Zgadzam się też jednak z Łukaszem Adamskim z „Frondy", który żegna tę telewizję uwagą, że ktoś mógł za jej pośrednictwem dotrzeć do Jezusa. To samo mówił abp Michalik, ale jego głos zaginął w ogólnym harmidrze.
Ideałem byłaby próba pogodzenia obu podejść do religii. Może w jednej stacji – to ciągle, mierząc widzami, dwie nisze, choć w obronie Trwam manifestują tysiące, w obronie przystawki TVN nie manifestuje nikt. Niestety, takie wiązanki to utopia.
Żal mi też programów siostry Anieli, choć nigdy w życiu niczego nie ugotowałem.