Cry by LOT
Ten felieton winien był się ukazać 24 września, ale miejsce zablokował mu posłany wcześniej do druku cykl „Zew feminizmu" — musiałem czekać, aż ów trzyodcinkowy serial się skończy, więc z opóźnieniem „dziękuję" firmie LOT.
Kilka miesięcy temu zaplanowałem trzydobową wizytę w Barcelonie, chciałem się bowiem spotkać z Gaudím. Nie widzieliśmy się od paru lat, a przez ten czas kościółek trochę urósł, więc pragnąłem zerknąć. Trzy dni starczyłyby spokojnie na spenetrowanie dzieł mistrza Antoniego (Sagrada Familia, Milà, Battló, Vicens, Güell, etc.) i na łyknięcie klimatu Barcelony. Kupienie biletów (LOT kasował 1310 złotych za sztukę) i wynajęcie dobrego hotelu (tuż przy świątyni Gaudíego) nie sprawiało problemu. Podróż zaczęła się sympatycznie, bo kiedy rankiem 14 września (piątek) stawiliśmy się na Okęciu, odprawiający nas funkcjonariusz LOT–u, nim jeszcze ujrzał mój dowód osobisty—rozpoznał Łysiaka i poprosił o autograf. Usłyszałem westchnienie „osoby towarzyszącej": „—Jak to miło!", i z bezmyślną niefrasobliwością skomentowałem je frazą: „—Rodzime porzekadło mówi: «miłe złego początki»". Uważałem, że jestem dowcipny, a teraz muszę wysłuchiwać, iż zapeszyłem, więc jestem winien wszystkiemu.