Pod ostrzałem radarów
Państwo traktuje dziś kierowców jak przydrożny zbójca. Prawie 600 stacjonarnych radarów, setki policyjnych „suszarek” i poukrywanych w krzakach gminnych „śmietników”. Efekt? Po polskich drogach nie da się już normalnie jeździć
Jeszcze trzy lata temu Emil Rau, dziś 35-letni kierowca zawodowy i drobny przedsiębiorca z Lubuskiego, był zwykłym użytkownikiem dróg. Fotoradarowym Zorro – jak nazwali go internauci – został przypadkiem. – Szlag mnie kiedyś trafił na widok tak zakamuflowanego radaru straży gminnej, że siedem razy musiałem przejeżdżać obok niego, zanim go dostrzegłem.
Wtedy wrzucił pierwszy filmik do Internetu. Potem kolejne. I tak konsekwentnie działa od prawie trzech lat. Dziś, już jako obywatelski ekspert, dostaje tysiące listów i e-maili od oburzonych kierowców, którzy dzielą się z nim uwagami o „radarowej patologii na polskich drogach". – Fotoradary w Polsce to tylko fabryka pieniędzy – mówi Emil Rau. I podaje przykład. Koledzy jechali na urlop, na dwa samochody, z Warszawy do Kołobrzegu. Tylko na odcinku od Bydgoszczy jeden zaliczył 18, a drugi 13 zdjęć z fotoradarów. – A to nie byli piraci drogowi. Radar ich łapał na przekroczeniu dozwolonej prędkości o 11–13 km/godz.