Coś być musi, do cholery, za zakrętem
Mówił o sobie, że ma umysł ścisły. Usprawiedliwiał w ten sposób wybór studiów – 20 października odszedł Przemysław Gintrowski, jeden z ostatnich polskich bardów
(Jacek Kaczmarski „Autoportret Witkacego")
Przemek zaczął występować w Muzeum Archidiecezji, grywał również w mieszkaniach prywatnych, a kasety nagrywał – co tu dużo mówić – nielegalnie. Jacek grał dla „Solidarności" na Zachodzie. Brakowało im siebie nawzajem.
W kwietniu 1982 r. Kaczmarski występując na festiwalu Printemps de Bourges, postawił na scenie dodatkowe dwa krzesła dla nieobecnych kolegów. Razem mieli zagrać dopiero w 1990 r.
Komunikowali się jednak ze sobą. Stąd na płytach „Raport z oblężonego miasta" i „Pamiątki" znalazło się kilka piosenek z tekstami Jacka. Ale stosunki między poszczególnymi muzykami były złe. Nawet nie między często rywalizującymi ze sobą Jackiem i Przemkiem; między Przemkiem a Zbyszkiem. Jak zwykle, gdy nie wiadomo, o co chodzi, idzie o pieniądze, ale i o gorzałę, i – najogólniej rzecz biorąc – sposób bycia. Efekt był taki, że po nagraniu płyty „Wojna postu z karnawałem" i towarzyszącej jej trasie koncertowej Przemek zapowiedział, że ze Zbyszkiem nie zagra już nigdy. Łapiński nie pozostawał mu dłużny. Późniejsze, niezrealizowane już – niestety – artystyczne plany Gintrowskiego obejmowały za to współpracę z Jackiem. Zapowiadał też solowe nagranie płyt – cohenowskiej (zapowiedzią był „I'm Your Man" na „Kanapce z człowiekiem i trzech zapomnianych piosenkach") i waitsowskiej. Choroba, śmiertelna choroba była szybsza.
Świetnie odnalazł się w muzyce filmowej. Powszechnie kojarzony z muzyką i piosenką z arcypopularnego serialu Stanisława Barei „Zmiennicy" skomponował przecież muzykę do m.in. „Dziecinnych pytań" i „Matki królów" Janusza Zaorskiego, filmów Wiesława Saniewskiego: „Sezon na bażanty", „Nadzór", „Dotknięci", do „Ostatniego promu" Waldemara Krzystka, kinowego przeboju „Tato" Macieja Ślesickiego. Także do sitcomowego serialu „13. posterunek". Wbrew pozorom lubił komedie i sam był człowiekiem wesołym.
Ale nie zawsze. Nie zapomnę jego występu na chyba pierwszej Herbertiadzie w Kołobrzegu, jakoś tak wkrótce po zamachu na World Trade Center. Gdy Przemek zaśpiewał wtedy „U wrót doliny", ciarki przechodziły po plecach, a w wielu oczach pojawiły się łzy. Ale niektórzy wychodzili z sali: ta apokalipsa spółki Herbert – Gintrowski była dla nich za mocna, nie do wytrzymania.
ci którzy jak się zdaje
bez bólu poddali się rozkazom
idą spuściwszy głowy
na znak pojednania
ale w zaciśniętych pięściach
chowają
strzępy listów wstążki włosy ucięte
i fotografie
które jak sądzą naiwnie
nie zostaną im odebrane
tak to oni wyglądają
na moment
przed ostatecznym podziałem
na zgrzytających zębami
i śpiewających psalmy
(Zbigniew Herbert „U wrót doliny")
Niezapomnianemu triu Kaczmarski – Gintrowski – Łapiński zdarzały się jeszcze koncerty, ale już zupełnie okazjonalne, takie jak na 20-lecie „Solidarności" w Sali Kongresowej PKiN w Warszawie. Przemek zamykał się: z jednej strony w świecie dźwięków, muzyki tworzonej głównie dla kina, z drugiej zaś – niemal dosłownie – w domu. Był człowiekiem rodzinnym, znacznie chętniej niż o polityce mówił o swoich córkach: Julii i Marii.
Co wywarło na niego największy wpływ? Co go ukształtowało w największym wymiarze? Szkoła, harcerstwo – słynna „Czarna Jedynka", rodzice, przyjaciele... Pewnie wszyscy po trochu, ale i literatura, i poezja. – Nie chodzi tylko o wiersze – mówił mi Przemysław Gintrowski. – Myślę, że i bardzo wiele ze swojej postawy życiowej zawdzięczam panu Zbigniewowi Herbertowi. Dość często spotykałem się z nim i wielka mądrość tego wielkiego człowieka i wielkiego poety dodawała mi sił, napędu, przekonania o słuszności tego, co robię. Na pewno był on jednym z najwyższych autorytetów moralnych, jakie miałem w życiu. To jedyny literat w naszej powojennej historii, który w żadnym momencie nie współpracował z reżimem komunistycznym, od 1945 r. nie zgadzając się z tym, co działo się w Polsce. Został za to bardzo mocno ukarany.