Unia na niebezpiecznej ścieżce
Jeśli mitem założycielskim Stanów Zjednoczonych Europy miałoby się stać wprowadzenie podatku od transakcji finansowych, to należałoby to uznać za ponury chichot historii
Europa niemal od początku istnienia Wspólnoty Węgla i Stali szuka nowych dróg rozwoju, ekonomicznego i społecznego, które pozwolą na scementowanie kontynentalnej jedności i uczynienie integracji procesem nieodwracalnym.
Nie wystarczał wspólny rynek, należało więc stworzyć wspólne instytucje. Nie wystarczały instytucje, trzeba było postarać się o wspólną walutę. Gdy okazało się, że wspólna waluta nie jest jednak projektem tak doskonałym, jak twierdzili jej pomysłodawcy, liderzy najważniejszych państw UE zaczęli roztaczać i realizować coraz śmielsze wizje: a to prezydent Europy, wybierany w powszechnych wyborach, a to unia bankowa, a to komisarz do specjalnych poruczeń, wyposażony w prawo wetowania narodowych budżetów.
W międzyczasie unijne traktaty, już i tak opasłe, rozrastały się w tempie geometrycznym, tworząc gąszcz przepisów i regulacji, które z jednej strony liberalizowały życie gospodarcze na kontynencie, a z drugiej je paraliżowały. Z jednej strony gwarantowały obywatelskie swobody, z drugiej zaś coraz częściej je ograniczały. Każdy kolejny traktat, każdy kolejny pakt miał być tym ostatnim, definitywnym, załatwiającym za jednym zamachem wszystkie gospodarcze i polityczne problemy Unii.