Pokazówka z komputera
Nagapić się, nasłodzić, otworzyć dziób ze zdumienia – oto cała idea „Hobbita”. To jednak wystarcza fanom. W pierwszy weekend film Petera Jacksona zarobił w USA 85 mln dol.
Szef wydawnictwa uznał, że owszem, ma to pewne szanse, ale na wszelki wypadek dał maszynopis swemu 10-letniemu synowi. Ten za gażę w wysokości jednego szylinga miał zaopiniować utwór. Dzieciak zgarnął monetę, przeczytał i orzekł, że dziełko pewne zainteresowanie może wzbudzić, ale nie w jego grupie wiekowej. Toto może przeczytać dzieciak, powiedzmy, od lat pięciu do dziewięciu najwyżej. Zatem wydawcy powiedzieli: tak.
Nie byli jednak w stanie za Tolkienem nadążyć. Bo ten od razu: „Wydrukujcie mapy Śródziemia (najlepiej kolorowe), żeby czytelnik wiedział, gdzie to się rozgrywa". Oni na to, że kolor kosztuje, a to książka debiutanta, więc raczej bez przepychu. Tolkien nie ustępował: najlepiej byłoby te mapy powkładać między odnośne rozdziały i wydrukować je atramentem sympatycznym. Jak czytelnik we właściwym momencie przewróci kartkę, to mapa mu się sama wywoła. To już był – zdaniem wydawców – odjazd kompletny. Stanęło na tym, że będą czarno-białe mapki i parę też czarno-białych ilustracji ręki samego autora. Prawdziwa polka zaczęła się, gdy tekst w wydawnictwie już złamano i podesłano autorowi do autoryzacji. Nikomu z redaktorów nawet przez myśl nie przeszło, że gdy oni przekładali maszynopis na zestaw ołowianych czcionek, wyobraźnia Tolkiena nieustannie pracowała.
I gdy ten dostał „gotowy" tekst swojej powieści, w głowie miał już zupełnie inny plan zdarzeń: nowe postacie, sceny itd. Uznał, że to, co napisał, jest do bani – wszystko trzeba zmienić. Wydawnictwo na to, że to wypadnie za drogo, że za ewentualne zmiany musiałby sam zapłacić. A on groszem nie śmierdział, więc zaczął kombinować tak: z tekstu usunie, powiedzmy, 25 znaków, a na ich miejsce wprowadzi dokładnie 25 innych. Reszty ołowianych czcionek nie trzeba będzie przestawiać. Potem ilustracje.
Tolkien znowu marudzi, że na piątej rycinie trzecie drzewo w tle ma niewyraźne kontury, a iskry skaczące nad ogniskiem mają niezbyt wyraźne punkciki. I tak się z tym mordował przez dwa miesiące. A jak skończył, to znowu kaprysił, bo chciał, by książka ukazała się na rynku w czerwcu 1937 r., ponieważ wcześniej wziął stypendium naukowe i chciał uniknąć podejrzeń, że uniwersyteckie pieniądze marnował na pisanie bzdurek dla dzieci. W wydawnictwie mieli go już generalnie dosyć i powiedzieli: szlus.
Książka wyjdzie na początku jesieni, żeby rodzice kupili ją dzieciom na prezent pod choinkę. Co poszło tak dobrze, że nakład szybko wyczerpano. A koledzy profesorowie i tak mieli ubaw. „Kupiłem pańską książkę – mówił jeden z nich – bo »Alicja w Krainie Czarów« (też autorstwa profesora z Oksfordu) za bardzo w cenie". I czy właśnie to nie nadaje się na film?