Konował Tuska
Bartosz Arłukowicz, czyli zdrowotny zderzak premiera
Na początku był safanduła, któremu jedna rzecz miała szansę się udać. Na końcu jest safanduła, któremu udaje się już tylko autonadymanie na kształt wielkiego balonu. W ten sposób można najkrócej opisać naprawianie służby zdrowia przez polityków: od Jerzego Buzka do Bartosza Arłukowicza.
Gdyby w polskim życiu polityczno-społecznym szukać dziedziny, której historia jest jednym wielkim i nieustannym ciągiem porażek, klęsk oraz niezrealizowanych nadziei, wybór musiałby paść na służbę zdrowia. Mundurowi mieli swoje pięć minut, kiedy funkcjonariusze odczuli, że władzy zależy na tej dziedzinie życia i paliwa do radiowozów nie trzeba już odmierzać kroplomierzem (co za pech, że te kilka minut wypadło na czas rządów „wrednych Kaczorów"). Oświatę podreperowały z własnych budżetów samorządy, duszona nadmiernymi obciążeniami fiskalnymi gospodarka jakoś dawała sobie radę, wykazując zwierzęcy wręcz instynkt przetrwania. A służba zdrowia – wciąż ta sama sromota.
Betonowanie molocha
Do chwili nastania Wielkiego Donalda w ostrej konkurencji na najgorszego premiera III RP palmę pierwszeństwa dzierżył safanduła Jerzy Buzek. Za jego czasów roztrwoniono kapitał wyborczego zwycięstwa Akcji Wyborczej „Solidarność". I psuto: oświatę – przez zabranie młodzieży czwartej klasy z liceum, by tłoczyć uczniów w cielęcych i zrejonizowanych gimnazjach.Do w pełni udanych nie sposób zaliczyć także reformy emerytalnej (ZUS-owskiego molocha de facto zakonserwowano) ani samorządowej (utworzone powiaty zaczęły bujnie obrastać urzędniczą biurokracją). Jedyne, co wydawało się sensowne, to reforma służby zdrowia. Regionalne, niezależne od siebie, a w jakimś sensie także konkurujące ze sobą kasy chorych miały szansę rozpocząć proces prawdziwego urynkowienia usług medycznych w Polsce. Cóż z tego, skoro przyszedł postkomunistyczny walec i wyrównał – jednym z priorytetów rządów Millera okazało się zatrzymanie, zniszczenie i „odkręcenie" reformy zdrowotnej przeprowadzonej za Buzka.
Rzeka została zawrócona – nie tyle kijem, ile betonową tamą, bo beton to główny budulec partii Leszka Millera. W zamian stworzono Narodowy Fundusz Zdrowia, czyli molocha, który pieniędzy będzie miał zawsze za mało. Nieustanne postulaty podnoszenia składki zdrowotnej przypominają pomysł napełnienia wodą wanny, z której odpływu ktoś wyciągnął korek. W rezultacie dużej części Polaków NFZ oferuje podstawowe usługi zdrowotne na poziomie felczersko-konowalskim. Idę o zakład, że większą szansę na trafną diagnozę mieli biedacy z Kresów II RP, w których okolicy praktykował Antoni Kosiba.
Koszty funkcjonowania systemu
Bo właśnie z tym, co powinno być najważniejsze, czyli Podstawową Opieką Zdrowotną (POZ), problem jest największy. Jeżeli polski chory zostanie zakwalifikowany do przeszczepu serca, to może liczyć na opiekę medyczną na europejskim poziomie. Jeżeli ma to szczęście i z zawałem w porę trafi na oddział kardiologii interwencyjnej, to zostanie zaopatrzony zgodnie ze współczesnymi standardami. Ale raczej niech nie liczy na to, że lekarz podstawowej opieki zdrowotnej wykryje u niego we wczesnej fazie czerniaka czy nowotwór jelita grubego. Sprzed kilkunastu dni mamy tego przykład: historię chłopczyka, u którego nie rozpoznano ostrej białaczki, bo zwyczajnie w przychodni poskąpiono kilku złotych na najprostsze badanie krwi. W podstawowej opiece zdrowotnej zasady narzucane przez NFZ zmuszają lekarzy do działań w kategorii „krótkiej piłki": wizyta trwająca około siedmiu–ośmiu minut. Z tego minuta przeznaczona jest na zbadanie pacjenta, resztę czasu pochłania wypisanie „kwitów": recept i adnotacji w kartotece. W tej sytuacji wypisać można tylko któryś z felczerskich „zestawów podstawowych": a) coś z dwóch–trzech antybiotyków, b) coś z dwóch–trzech leków przeciwciśnieniowych i kardiologicznych, c) coś z dwóch–trzech niesteroidowych leków przeciwzapalnych. Zaopatrzone zostaną w ten sposób: a) infekcje bakteryjne, b) problemy nadciśnieniowo-kardiologiczne, c) bóle kręgosłupowo-reumatyczne. Wciąż aktualna pozostaje zasada głoszona przez doktora Szumana w „Lalce": bierz wszystko, od najmniejszej dozy rycyny do największej dawki strychniny, a coś na pewno ci pomoże – nawet na nosaciznę. Dlatego 90 proc. pacjentów zaopatrzonych w POZ w jeden z trzech „zestawów podstawowych" odczuje ulgę, a część z nich uzyska nawet efekt wyleczenia. Z pozostałych 10 proc. jedni wrócą do POZ dalej zawracać głowę, inni pójdą do specjalistów. Pozostanie jakiś odsetek tych, których stan znacznie się pogorszy, mogą nawet umrzeć. Odpowiedzialności nie poniesie nikt – to koszt własny „funkcjonowania systemu".