Pruski orzeł i polskie barany
Zamiast żałować, że w 1939 r. nie poszliśmy z Hitlerem, powinniśmy przemyśleć nasz stosunek do Fryderyka Wielkiego. Czarną legendę króla Prus czas odesłać do lamusa
Wykrzywiona w złośliwym grymasie twarz starca w spłowiałym, śmierdzącym tabaką mundurze. Jedną nogą jest już w grobie, ale wciąż knuje, jak by tu jeszcze ukraść Polsce jakieś miasto lub chociaż wioskę. Nie uznaje żadnych świętości. Bezwzględny despota i polityczny drapieżnik. Duchowy ojciec Bismarcka, przekonany o niższości cywilizacyjnej Słowian. Potwór, który miał tylko jedną miłość – Prusy. To uczucie powinni, jego zdaniem, podzielać wszyscy poddani. Dobro państwa wymaga ślepego posłuszeństwa. „Universum Prus jest wszystkim, indywiduum niczym" – oto fraza godna Majakowskiego.
Czy ten zrzędliwy cyborg to rzeczywiście Fryderyk II Hohenzollern, najwybitniejszy władca wieku oświecenia, a może i całej epoki nowożytnej? Nie, to tytułowy (anty)bohater dramatu „Wielki Fryderyk" Adolfa Nowaczyńskiego z 1910 r. w brawurowej interpretacji Ludwika Solskiego. Aktor potraktował zadanie tak poważnie, że wyprawił się do Berlina, skąd przywiózł kostium, laskę i tabakierkę, które ponoć niegdyś należały do króla. Kreacja Solskiego przeszła do historii naszego teatru i utrwaliła diaboliczny wizerunek Fryderyka, który i bez tego nie miał nad Wisłą dobrej prasy. Na lokatora pałacu Sanssouci Polacy patrzyli (i patrzą nadal) przez pryzmat pierwszego rozbioru, którego był gorącym orędownikiem. Za to, że zrabował Habsburgom Śląsk, właściwie powinniśmy być mu wdzięczni. Gdyby ta dzielnica aż do XX w. pozostała częścią Czech, nasza południowa granica raczej nie sięgałaby dziś sudeckich szczytów. Polityka pożarła twórcę potęgi Prus. Fryderyk – filozof, literat, historyk, muzyk i kompozytor, architekt, kolekcjoner dzieł sztuki, administrator, wódz, prawodawca, protektor nauki i oświaty – z reguły pozostawał na marginesie zainteresowań polskich historyków i publicystów. W biografiach wydanych na Zachodzie rzecz ma się odwrotnie. Sprawie polskiej autorzy poświęcają góra kilkanaście stron tekstu.
Obiektywnie postępowy
Napoleon pilnie studiował kampanie pruskiego monarchy. Gdy w 1806 r. Francuzi zajęli Berlin, pofatygował się na grób Fryderyka i powiedział do swoich marszałków: „Kapelusze z głów, panowie! Gdyby on żył, nas by tu nie było". Jeszcze przed upadkiem Bonapartego władca najbardziej zmilitaryzowanego państwa Europy stał się idolem niemieckich romantyków. „Był gwiazdą polarną, wokół której obracały się Niemcy, Europa i cały świat" – twierdził Goethe. Imię króla trafiło na sztandary patriotów dążących do zjednoczenia kraju oraz politycznych lunatyków, śniących o germańskim imperium, przed którym klękną narody. Daremnie historyk Onno Klopp ostrzegał, że mit Fryderyka „to trucizna wstrzyknięta państwu pruskiemu".
W 1936 r. Hitler ze swoimi pretorianami udał się na pielgrzymkę do poczdamskiego kościoła garnizonowego, by złożyć hołd prochom zdobywcy Śląska. Pretekstem była 150. rocznica śmierci króla. W III Rzeszy proklamowano Friedrichsjahr, machina propagandowa Goebbelsa pracowała na najwyższych obrotach. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Francuzi ochrzcili przyjaciela Woltera mianem pierwszego nazisty. Amerykański historyk Robert Ergang nazwał go „Führerem z Poczdamu". Narodowy socjalizm, jak wiadomo, narodził się w południowej części dawnej Rzeszy. Stamtąd też pochodziła większość najgorliwszych nazistów. Mimo to brytyjski premier Winston Churchill za „jądro zła" uznał Prusy. Nie był to odosobniony pogląd, więc ojczyzna Fryderyka zapłaciła najwyższą cenę za zbrodnie Hitlera – przestała istnieć.
Powojenne Niemcy odżegnywały się od pruskiego dziedzictwa. Stary Fryc stał się persona non grata. Trumnę z jego zwłokami, przewożoną z miejsca na miejsce, umieszczono na zamku Hohenzollern w katolickiej Badenii-Wirtembergii. Zachodnioniemiecka lewica poddała króla filozofa pośmiertnym egzorcyzmom. Wpływowy dziennikarz Bernt Engelmann w pamflecie „My poddani" posunął się do stwierdzenia, że fryderycjańskie Prusy, przez współczesnych nazywane „królestwem rozumu", były „najbardziej zacofanym pod względem kulturalnym, najmniej wolnym pod względem politycznym, najbardziej uciskającym swój lud państwem". Po latach autor tej opinii został zdemaskowany jako agent Stasi.