Nasze „ja” kontra rzeczywistość
Nie ma ucieczki od realnego świata. Są tylko złudzenie, iluzja, fałszywa wiara, ideologiczny fantom
Muszę opowiedzieć o swoim najważniejszym doświadczeniu politycznym, jakie zdobyłem, wędrując w swoim czasie po Stanach Zjednoczonych. W urokliwym Seattle najistotniejsza była opowieść o wybuchu wulkanu Mount St. Helens 18 maja 1980 r., w moje 26. urodziny. Erupcja była tak silna, że pyły pokryły jedną trzecią północnych stanów Ameryki. A w Los Angeles każdy rozmówca przypominał, że miasto
leży na tektonicznym uskoku, przed którym nie ma ucieczki. Kto widział poskręcane w precelki gigantyczne autostrady po trzęsieniu ziemi w 1994 r., ten wie, że to prawda. Potem podziwiałem pustynię Mojave, bezkresną i rdzawą, jak to widać na każdym filmie, którego akcja właśnie tam się toczy. A kiedy kończy się pustynia, czas jakiś później wyłaniają się brzegi nieujarzmionej Missisipi, która ma w zwyczaju nawiedzać potopem leżące wzdłuż niej miejscowości. Za każdym razem tłumaczono mi, że rzeczywistość trzeba szanować i być pokornym wobec realnego świata, a było to na długo przedtem, nim Katrina zniszczyła Nowy Orlean, a huragan Sandy sparaliżował Nowy Jork.
Rzeczywistość po prostu chadza własnymi ścieżkami. Na nic projekty planistów, konstrukcje inżynierów, idee ideologów. Pewnego dnia rzeczywistość robi „bęc" i wszystkie te wysiłki trafia szlag. Śnieżna lawina znosi wszelki opór na swojej drodze, a każda powódź, niekoniecznie o sile tsunami, przypomina, że biblijny wymiar nadal jest w naszym życiu obecny. A przecież mnóstwo czynowników postępu przekonuje nas, że już nastała epoka, w której liczy się tylko nasze „ja". Jest mocarne, wyzwolone z wszelkich ograniczeń i ma prawa, których nigdy wcześniej nie posiadało. Prawo do ekspresji, krzyku, histerii publicznej i ekstrawagancji wszelakiej, i do odrzucenia wszystkiego, co owo „ja" uwiera. Rodziny, zobowiązań obywatelskich, patriotyzmu, biologii lub wiary.
Ale rzeczywistości nie da się odrzucić. Inaczej krzyczy happener nagle pobudzony do ekspresji w zatłoczonym autobusie, a inaczej krzyczą ludzie, kiedy w happenera bawi się rzeczywistość i zrzuca ten sam autobus w przepaść. Rzeczywistość bowiem – w odróżnieniu od różnych rojeń piewców wolnego „ja" – jest zawsze jakoś ostateczna, jak uderzenie głową w drewnianą belkę. Albo potknięcie się na schodach. Zderzenie samochodu z przeszkodą. Urwanie się siatki wypełnionej zakupami. Życie robi nam „bęc" i „ja" robi się malutkie, a jego „wolności" dosyć mało istotne.
Rzeczywistość daje się konstruować, budować, zmieniać. Jednak zawsze są jakieś granice przekształcania świata. Taka choćby grawitacja...
Rzeczywistość daje się oczywiście kształtować, konstruować, budować, zmieniać i zamieniać, kształcić i odkształcać. I przez tysiąclecia człowiek stale coś próbuje w otaczającej go rzeczywistości zmienić. Jak się jednak okazuje, zawsze są jakieś granice tego przekształcania świata. Taka grawitacja chociażby. Wprawdzie możemy „ja" umieścić dostatecznie wysoko, aby grawitacja przestała go dotyczyć, ale nie dajmy się oszukać – to eksces, happening, nic istotnego tak naprawdę. Rzeczywistości to w niczym nie zmienia, nawet o cal albo milimetr. Przecież zawieszone poza orbitą ziemi „ja" pragnie powrócić, wie, że nie ma ucieczki od grawitacji. A jak zlekceważy jej zasady, ona zlekceważy „ja". Albo „ja" wyląduje w sposób kontrolowany, albo nie i spadnie w uścisku bezlitosnego prawa ciążenia. Ostatecznie. Bez litości. I nie pomogą mu zaklęcia o nieograniczonej wolności.
O tym opowiadali mi na Przylądku Canaveral na Florydzie, kiedy kolejny raz odwołano start kosmicznego promu z powodu drobnej anomalii pogodowej. To zderzenie niesamowicie wyrafinowanej technologii z kaprysami rzeczywistości ostatecznie przekonało mnie, że amerykańskie sukcesy biorą się z przedziwnego zmieszania odwagi z pokorą. Zuchwałości myśli szybującej pod niebem i realizmu zmuszającego do drobiazgowego liczenia się z najdrobniejszymi faktami.