Wojna japońsko-chińska
Spór o tereny roponośne może doprowadzić do starcia mocarstw
Napięcie narastające wokół archipelagu przypomina brytyjsko-argentyński konflikt o Falklandy (Malwiny). Japońsko-chiński spór może jednak mieć znacznie bardziej niebezpieczne skutki dla świata. Japońska straż przybrzeżna poinformowała 21 stycznia
2013 r., że trzy chińskie okręty po raz kolejny wpłynęły na wody terytorialne Japonii w pobliżu spornych wysp. W odpowiedzi na prowokację Pekinu premier Shinzo Abe rozkazał siłom obronnym wzmocnienie kontroli wokół wysepek. W swoim bojowym oświadczeniu stwierdził kategorycznie, że „status terytorialny japońskich wysp Senkaku nie podlega jakimkolwiek negocjacjom".
Przygotowana do obrony
Japonia ma największe siły obronne na świecie. Istniejące od 1954 r. Jietai (Japońskie Siły Samoobrony) są porównywalne pod względem arsenału, stopnia przeszkolenia kadry dowódczej i żołnierzy z siłami zbrojnymi Wielkiej Brytanii czy Francji. Art. 9 konstytucji Japonii zakazuje jej posiadania armii, floty i lotnictwa wojskowego. Faktycznie jednak pod mylącą nazwą „siły samoobrony" imperium utrzymuje armię zdolną do obrony przed każdym agresorem, z piątym co do wielkości budżetem na świecie.
Jeszcze kilka lat temu zwolennicy restauracji armii japońskiej byli postrzegani przez większość mieszkańców Kraju Kwitnącej Wiśni jako fanatyczni rewizjoniści. Nawet niezwykle popularny premier Yasuhiro Nakasone, który rządził Japonią w latach 80., dekadzie największego triumfu jej gospodarki, został ostro skrytykowany za wizytę w tokijskiej Świątyni Yasukuni – sanktuarium poświęconym duchom wojowników, samurajów i żołnierzy, którzy poświęcili życie cesarzowi. Niestety, wśród wielkich japońskich bohaterów wymienionych w księgach świątynnych znajdują się nazwiska 14 zbrodniarzy wojennych, skazanych przez Trybunał Tokijski na karę śmierci. Japończycy pomni tragedii Hiroszimy i Nagasaki – tragicznego pokłosia militarystycznej polityki – nie chcą wybielania swojej najnowszej historii. Większość społeczeństwa opowiada się za utrzymaniem dotychczasowego statusu ofensywnego Japońskich Sił Samoobrony, które w pełni spełniają nałożone przez powojenną konstytucję wymogi dotyczące obronności terytorium cesarstwa.
Chińczykom i Koreańczykom japońska „remilitaryzacja" – lub jak ktoś woli: „poszerzenie" uprawnień bojowych armii – może nasuwać bardzo negatywne skojarzenia z przeszłością. Japończycy na zarzuty o rewizjonizm odpowiadają, że dzisiaj realnym zagrożeniem dla Dalekiego Wschodu nie jest japoński nacjonalizm oparty na kodeksie Bushido, tylko militarystyczny obłęd samowładcy Korei Północnej. Hirofumi Nakasone, syn premiera Yasuhiro Nakasone i obecny minister spraw zagranicznych, podkreślił, że „Japonia jest jedynym krajem, który przeżył atak jądrowy", ma więc moralne prawo zastosować wszystkie możliwe środki, żeby nie dopuścić do powtórzenia się tragicznej historii.
Partia Liberalno-Demokratyczna już raz podejmowała próbę zmiany pacyfistycznej konstytucji cesarstwa. W 1998 r. nad Japonią przeleciała północnokoreańska rakieta balistyczna Taepodong-2. Wtedy wybuchła prawdziwa burza między zwolennikami remilitaryzacji i pacyfistami. Zwolennicy wymazania art. 9 konstytucji odnieśli pierwszy poważny sukces, kiedy parlament wyraził zgodę na budowę japońsko-amerykańskiej tarczy antyrakietowej uzbrojonej w radary Aegis i rakiety Patriot. W kwietniu 2009 r. nawet pacyfiści zaczęli mówić o konieczności rozbudowy sił obronnych, gdy Korea Północna wystrzeliła na orbitę wojskowego satelitę. W czasie kolejnej awantury w Izbie Reprezentantów partyjni koledzy premiera Aso zapowiadali, że zestrzelą satelitę, jeśli przeleci nad Wyspami Japońskimi.
Smok ostrzy pazury
Z kolei Chiny z roku na rok przeznaczają coraz większe kwoty na modernizację swoich sił zbrojnych. Zeszłoroczny oficjalny budżet Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej (ChALW) przekroczył magiczną kwotę 100 mld dol. Rzeczywiste wydatki na unowocześnienie armii mogą być nawet dwukrotnie większe.