Co z tą stocznią?
Stoczniowcy ze Szczecina pracują za granicą albo szukają pracy w kraju. Jeśli trzeba, zamiatają nawet ulice. I ciągle wierzą, że znów będą budować statki w swoim mieście
Mimo że wśród stoczniowych dźwigów i pochylni hula wiatr, dawni robotnicy wciąż chcą być blisko tego miejsca. Nie ma dnia, by do niewielkiego biura stoczniowej „Solidarności" nie przyszedł któryś z nich. Często na rencie, czekając na kolejną operację. – Bo rzadko który ze stoczniowców po pięćdziesiątce nie ma kłopotów ze zdrowiem. Boleśnie wychodzi nam bokiem to leżenie na zimnych blachach, praca w trudnych warunkach – mówi były stoczniowiec, który podpiera się na dwóch kulach. Jest bardzo schorowany, zrezygnowany. Jeżeli znajdzie się miejsce w szpitalu, czeka go 45. operacja.
Stoczniowa „Solidarność" mieści się w jednym z dwóch biurowców wybudowanych w enerdowskiej technologii. „Czerwone lipskie", jak je tutaj nazywają. Kiedyś w obu znajdowały się biura konstrukcyjne stoczni. Teraz w „lipskich" jest bank, magazyny operowe, dziesiątki biur i agencja ochroniarska zarządzana przez byłych esbeków. Inżynierowie konstruktorzy szczęścia szukają w Niemczech, Norwegii, Chinach.
Dziesięć podobnych snów
Wysoki, postawny mężczyzna z trudem dobiera słowa. Widać opór, by powiedzieć wszystko, tak jak jest naprawdę. Dopiero gdy któryś ze starszych kolegów ośmiela go przyjaznym klepnięciem w ramię, mówi o sobie. – Niedawno na ulicach leżało dużo śniegu. To chodziło się od domu do domu i pytało, czy nie odśnieżyć. Czasem przy okazji znajdzie się jakaś inna robota. No i reklamówkę warto mieć zawsze w kieszeni. Bo w koszach na śmieci leżą puszki, butelki. Za kilogram puszek ma pan jakieś 4 zł, a to już starczy na coś do jedzenia – wyrzuca jednym tchem.
Grzegorz Styczyński ma 37 lat. Szkołę budowy okrętów skończył w 1991 r. Jako wykwalifikowany stolarz – monter okrętowy. Od razu dostał pracę w stoczni. Miał pełne ręce roboty. Po kilkunastu latach z dnia na dzień znalazł się na bruku. Chociaż ludziom wydawało się, że stoczniowcy z odprawami to prawdziwi krezusi.
– Dostali od 20 do 60 tys. zł. Ale większość tę niższą kwotę. Na początku myśleli, że to naprawdę sporo. Najbardziej zaradni zakładali własne firmy. Ale większości kasa szybko się rozeszła – przyznaje Jan Mordasiewicz ze stoczniowej „Solidarności".
Pan Grzegorz doświadczył tego na własnej skórze. Szukał pracy, imał się różnych zajęć. Odprawa topniała w oczach. Do dziś nie może pogodzić się z kartkami, które wywieszali w swoich firmach niektórzy szczecińscy przedsiębiorcy. „Stoczniowców nie przyjmujemy". – Bali się nas, bo wiedzieli, że umiemy bronić swoich praw. Nie damy sobie w kaszę dmuchać. Jeśli nawet dali pracę, to potem szybko zwalniali, rzucając 50 zł jak dla psa – opowiada z goryczą Styczyński.
Jego koledzy wylądowali za granicą. Robotę mają, ale małżeństwa kilku z nich się rozpadły. Pan Grzegorz wciąż nie daje za wygraną. Ostatnio miał szansę na zatrudnienie w lesie, przy wycinkach. W urzędzie pracy zaliczyli go do finałowej grupy. W końcu jednak odpadł. – Poszedłem do kierownika urzędu i usłyszałem, że jestem stoczniowcem, a państwo mi już pomogło, zapłaciło. Za to, co dostałem, on mógłby utrzymać rocznie trzech bezrobotnych. Ręce opadają, kiedy ktoś traktuje człowieka w taki sposób – przyznaje.
– Zarządzając wypłaty dla stoczniowców, Tusk poszedł po linii najmniejszego oporu. Wszystkie te szkolenia dla ludzi, na które wydano grube miliony, też zdały się psu na budę. Uczyli zawodów, które na rynku nie mają racji bytu. A już stoczniowcy po czterdziestce to w ogóle nie są nikomu potrzebni. Pracodawca chciałby młodego, silnego i jeszcze z doświadczeniem – dodaje Jan Mordasiewicz.
Grzegorz Styczyński za chlebem emigrować nie zamierza. Wciąż wierzy. – Wie pan, często śni mi się stocznia. Miałem pewnie dziesięć takich samych snów. Że znów pracuję, obok są koledzy. Budujemy statki. Wciąż mi się to śni, mimo że stocznia to dzisiaj ruiny. Wszystko zmarnowane – mówi z bezradnym uśmiechem.