Orły bez skrzydeł
Pięć najgorszych polskich filmów minionego roku
3. „Sztos 2", czyli najlepsze balangi były w stanie wojennym
Widza witają dolarowy banknot i góralska muzyka: oba akcenty miłe. Poza tym: film-sitwa. Bo to i Szyc, i Zbrojewicz, i Linda, i Pazura. A w kompanii jeszcze sfery dziennikarskie: Marcin Meller i Andrzej Morozowski. I to nawet nie szkodzi, byle nie wywoływało odruchów wymiotnych, skoro wszystko pięć razy przemielone. Bo już w pierwszej części pooglądaliśmy sobie cinkciarzy, dla których PRL to było eldorado. I tu – jak poprzednio – rzecz biegnie o tym, jak podłożyć frajerowi ścinki z „Trybuny Ludu" zamiast biletów Narodowego Banku Polskiego. Miała być śmiała kontrpropozycja dla kina martyrologicznego: na ulicach skoty, ZOMO grzeje łapska nad koksownikami, z alkoholi jest pół litra na kartkę raz na miesiąc, a tu państwo cinkciarstwo bawi się do upadłego. Jak cinkciarz zamawia w lokalu dwa winka dla dziewczynek, to kelner w pas się kłania: „Służę uprzejmie, panie mecenasie!". Tyle że w miarę upływu fabuły nie ma już nic ponad nieustanne toasty i wtórowanie knajpianemu szansoniście, który wykonuje Krawczyka. Generalnie wszystko się tu ze wszystkim kojarzy. Na przykład w ścieżce dźwiękowej zabrzmi nagle solówka z „Riders of the Storm" The Doors (odpowiedzialny: Krzesimir Dębski). Ni z gruchy, ni z pietruchy. Z muzyką zresztą więcej asocjacji. Oto Pazura używa sobie na przygodnej pani (co w szczegółach pokazane), a tu mu do rytmu wtóruje Krajewski z „Nie spoczniemy, nim dojdziemy". No, takie wykorzystanie przeboju subtelnego balladzisty to mistrzostwo, że pogratulować. I gdzie te czasy, gdy Krajewski ilustrował takie niewinne dykteryjki jak „Kogel mogel". Jak ktoś w Krakowie zamawia tatara, to mu do kwatery wparowuje Lajkonik. Boki zrywać! I jeszcze kilkuletni Adaś w Zakopanem, który dopiero co przymierzył narty i boi się skoczyć z pagórka. Ale cinkciarze udzielą mu kilku bezcennych rad i niebawem pofrunie. Wreszcie kryptocytat z Wieniawy: „Wódeczka? Piwko? – I winko!". I jeszcze paradna scena, gdy cinkciarze przekradają się stołecznymi kanałami i wspominają powstanie warszawskie. Ostatecznie – jak retro to retro.
4. „Supermarket", czyli maszynka do mięsa (ludzkiego)
Wiemy, wiemy: miało być kino gatunkowe. Okaz nadwiślańskiego horroru, z tych bardziej psychologicznych. Tylko że kino gatunkowe dzieje się wówczas, gdy taki gatunek pęcznieje latami, nawarstwia się z kolejnymi tytułami, jak – nie przymierzając – amerykański western. A jak film wychynie jak diabeł z pudełka, bo z przodu nic i z tyłu nic, to dopiero jeden okaz, a nie gatunek. W dodatku zanim się ten obiecany horror rozpędzi, mamy swojszczyznę, czyli rzeczony supermarket, który miele ludzkie losy i charaktery, że i Maria Konopnicka by się popłakała. Bo tak: menedżer terroryzuje personel i każe sprzedawać ryby, mimo że przeterminowane. Szef ochrony zrywa z szafek na ubrania tradycyjne fotki gołych panienek i goni, jak ten czy tamten próbuje zapalić w kącie. A i tak – okazuje się – nie upilnował sklepu na 80 tysięcy. Tyle nakradli. Nawet telewizory wynosili bez płacenia. Na parkingu przed marketem to nawet akumulator potrafią zwinąć z mercedesa. A personel traktuje robotę w takim molochu jako życiowe upokorzenie i dowód na ostateczna klęskę. Nic dziwnego, że nie rozmawia, tylko warczy. Dookoła więc słychać ojczyznę-polszczyznę, żeby rzecz była środowiskowo wiarygodna. Króluje d...a. Dlatego ochroniarz ochroniarza nie zapyta, broń Boże, czy mają trudną sytuację, ale centralnie: „Aż tak się nam d...ą pali?". Klienta nie poprosi bynajmniej, by ten usiadł, tylko zleca: „Siadaj na d...ę!", Żeby być dobrze zrozumianym. Kiedy składa sprawozdanie z rewizji klienta, zastrzega: „W d...ę mu nie zaglądałem". I tak godzina z okładem. Ale to wszystko i tak bez znaczenia, skoro opowieść się ciągnie jak panience dyżur na kasie.
5. „Kac Wawa", czyli orgazm bez końca