Mała Polska w Indiach
Rodzinne dramaty i rozstania, miłość, wojna i historia w tle, a wszystko skąpane w słońcu księstwa Nawanagar – opowieść o hinduskim maharadży, który przygarnął setki polskich sierot, to wymarzony materiał na film
Jego śladem poszło kilku innych możnowładców. W Delhi został powołany Komitet Pomocy Dzieciom Polskim, zasilany z prywatnych skarbców kilkudziesięciu maharadżów. Szacuje się, że tylko przez Balachadi przewinęło się ok. tysiąca polskich dzieci. W całych Indiach znalazło schronienie ok. 5 tys. polskich sierot.
Babu, czyli ojciec
Droga do indyjskiego raju była jednak długa i ciężka. W Wigilię 1941 r. ogłoszono decyzję sowieckich władz o wydaniu zgody na ewakuację z Rosji osieroconych dzieci. Tak zaczęła się ich poniewierka. Tysiące malców najpierw zwożono do organizowanych naprędce punktów zbornych i „dietdomów", czyli tymczasowych sowieckich sierocińców, a potem transportowano z uzbeckich, turkmeńskich czy tadżyckich osad do Aszchabadu blisko granicy z Iranem.
Stamtąd wczesną wiosną 1942 r. ruszył pierwszy transport do Indii. Około 170 sierot upakowanych w ciężarówkach przez miesiąc przebijało się przez pustynno-górzyste dróżki irańsko-afgańskiego pogranicza. Po przejechaniu 1,5 tys. km transport dotarł do Bombaju. Większość malców ledwie trzymała się na nogach. Wyczerpane, brudne, owrzodzone, zawszawione, cierpiące na szkorbut, koklusz, tyfus plamisty czy gruźlicę – w takim stanie zawitały do obozu przejściowego w Bombaju. Wszelkie trudy zostały im jednak wynagrodzone. Na miejscu cała grupa rozpieszczana przez Anglików i maharadżów, którzy nie szczędzili na słodycze i podarki dla sierot, uczyła się języka i czekała, aż budowniczowie skończą pracę w Balachadi.
W końcu w połowie lipca pierwsza grupa dzieci trafiła do celu. Gdy potężny arystokrata – dosłownie i w przenośni, bo Jam Saheb był niezwykle postawnym mężczyzną i jednocześnie wpływowym władcą, przewodniczącym Rady Książąt Indyjskich – witał pierwsze polskie sieroty na swojej ziemi, ze strachem, ale i zaciekawieniem wpatrywało się w niego niemal 200 par dziecięcych oczu, świecących ponad wychudzonymi policzkami. Kiedy po czterech latach z tymi samymi dzieciakami żegnał się na peronie, w ich oczach nie było już strachu, były za to łzy. Polakom ciężko było się rozstać z dobrodusznym „babu", czyli ojcem – bo tak o sobie mówił maharadża i tak do dziś jest wspominany.
Balachadi było świetnie zorganizowanym, w dużej mierze samodzielnym ośrodkiem. Niemal natychmiast zapewniono dzieciom nie tylko opiekę lekarską, jedzenie, ubrania, lecz także szkołę. W tym celu maharadża udostępnił swój Guest House, bo baraki na salę lekcyjną się nie nadawały. Dzieciaki pilnie uczyły się pisania, czytania, języka angielskiego i historii. Początkowo bez podręczników. Materiały dotarły do ośrodka kilka miesięcy później, wraz z kolejnymi transportami. – Działała biblioteka, która miała ok. 150 książek, w tym „Trędowatą", która krążyła po obozie w kilku częściach. Wyglądała, jakby ją ktoś wymoczył w wodzie, bo wszystkie dziewczyny nad nią płakały – wspomina Jadwiga Truchanowicz-Tomaszek.
Dzieci uczestniczyły w lekcjach mimo morderczego upału. Zapewniano im też wiele innych atrakcji. – Nie nudziliśmy się. Maharadża sprowadził nauczyciela tańca, powstały drużyny piłkarskie, siatkowe, graliśmy też w hokeja na trawie. Najpierw organizowaliśmy zawody z miejscowymi, ale dzieci okazały się dla nas za słabe, wiec potem graliśmy z wojskowymi – wspomina Stypuła. Rozwijało się harcerstwo, organizowano nawet obozy w buszu.
W życiu dzieciaków czynnie uczestniczył Jam Saheb. – Przyjeżdżał do nas w odwiedziny albo zabierał do pałacu. Byłam na dwóch takich przyjęciach. Przepych był niesamowity. Nigdy nie brakowało słodyczy – wspomina Truchanowicz-Tomaszek.
Jak pisze Stypuła w swojej książce, maharadża nie tylko zaczytywał się w angielskim tłumaczeniu „Chłopów" Reymonta, ale też zawsze z wielkim zainteresowaniem oglądał wszelkie inscenizacje teatralne. Równie dobrze bawił się na inscenizacji „Kordiana" co na „Kopciuszku". Na piąte urodziny książęcego syna osiedle sprezentowało mu strój krakowski, z indyjskim – jak ponoć zauważył maharadża – motywem pawich piór.