
Akuszer śmierci
Rząd prywatyzuje służbę zdrowia. Przerzuca koszty leczenia na pacjentów
W Polsce następuje coraz bardziej widoczne rozwarstwienie społeczne. Co prawda wciąż daleko nam do Rosji, gdzie nie ma klasy średniej i ludzie są albo obrzydliwie bogaci, albo bardzo biedni, ale szybko zmierzamy w tym kierunku. Najlepiej widać to właśnie w służbie zdrowia. Nie wystarczy mieć pracę, płacić podatki i składkę zdrowotną, żeby czuć się bezpiecznie na wypadek choroby. Przy średniej pensji wynoszącej nieco ponad 3,5 tys. zł wydatki na leczenie mogą mocno uderzyć w domowe budżety. Obywatele zarabiający poniżej tej kwoty często są skazani na długoletnie wyczekiwanie na wizytę u specjalistów. Oczywiście mogą wziąć kredyt i załatwić sprawę szybciej. Ale kto im udzieli pożyczki? Rzecz jasna reklamowane ustawicznie w telewizji publicznej lichwiarskie parabanki. Uciekają w ten sposób przed wizją grobu, ale wpadają w korkociąg zawyżonych odsetek i opłat. Najbezpieczniej mogą się czuć bardzo bogaci Polacy, których stać na wizyty i operacje w prywatnych klinikach, często zagranicznych. Klasa średnia, zarabiająca ok. 10 tys. zł miesięcznie, nie jest już tak bezpieczna. Najczęściej to pracownicy najemni, którzy nierzadko z dnia na dzień tracą swe apanaże. Tym samym trafiają na sam dół zdrowotnej piramidy, a tam nikt nie patrzy na to, że przez lata płacili wysokie stawki ubezpieczeń. Ich pieniądze przejadł niewydolny system i warci są tyle, ile ich oszczędności lub zasiłek dla bezrobotnych. Przerysowując obecną sytuację, można zaryzykować twierdzenie, że za kilka lat na ulicach widać będzie jedynie zdeformowanych przez choroby biedaków, których mijać będą drogie auta prowadzone przez białozębych nadludzi.
Lekarz, działacz społeczny twardo oceniający błędy III RP, wyrastający na lidera lewicy Arłukowicz bez trudu przeistoczył się w aroganckiego człowieka władzy. Wystarczyło, że dzięki rządowej posadzie poczuł się bezpieczny finansowo, i mit wrażliwego społecznie lewicowca prysł jak bańka mydlana. Andrzej Sadowski uważa, że rząd poradziłby sobie nie tylko bez ministra, ale i bez Ministerstwa Zdrowia. – Wystarczyłby departament w Ministerstwie Finansów i instytut autoryzacji leków, działający według prawa Unii Europejskiej. Jeśli szpitale oddamy całkowicie w gestię samorządów i sektora prywatnego, zaoszczędzimy miliardy na biurokracji w ministerstwie i NFZ, a szeroki strumień naszych łapówek i opłat za wizyty prywatne zostanie przeznaczony na rzeczywiste leczenie – mówi Andrzej Sadowski.