Demokracja w Polsce umiera
Wywiad z prof. Piotrem Glińskim, kandydatem na premiera rządu technicznego
Jak głębokie są polskie podziały?
One są bardzo głębokie. Silnie odbudowany podział postkomunistyczny został wzmocniony przez grupy, które wygrały na procesie transformacji. Jeśli dołączymy także tych, których wiążą z PRL resentymenty lub biografie, mamy mocny, antykonserwatywny i psujący demokrację obóz ludzi wpływających na polską politykę. Drugi natomiast stanowią ludzie związani trwale z ideałami „Solidarności", które po roku 1989 nie były w większości realizowane. A pośrodku tych dwóch grup jest olbrzymia rzesza osób kulturowo i ekonomicznie wyłączonych z życia publicznego i jest też obszar różnorodnych patologii. Alkoholizm, wtórny analfabetyzm, agresja, przemoc w rodzinie. Prawie 30 proc. polskich dzieci żyje w rodzinach ekonomicznie i kulturowo dysfunkcyjnych.
To są zjawiska, które występują wszędzie. Pytanie, na ile państwo może je zmniejszać i łagodzić.
Ja tego argumentu nie przyjmuję. Owszem, te zjawiska występują wszędzie, ale nie w takiej skali. One są na przykład większe w Rosji, ale mniejsze w Czechach czy na Węgrzech.
Dlatego pytam o działanie państwa.
Sytuację w Polsce utrudnia z pewnością zniszczenie przez Hitlera i Stalina polskich elit z dobrymi tradycjami. Te zaś, które pojawiły się po roku 1989, nie poczuwają się do odpowiedzialności za społeczne przemiany. Nie wiem, dlaczego tak jest. Nie rozumieją, jest im tak wygodnie, nie były do konkretnych działań zmuszone? Bo to nie jest tak, jak mówił Leszek Balcerowicz, że jak się zmieni gospodarka i ekonomia, to natychmiast też zmieni się społeczeństwo i kultura. To się nie zmieni natychmiast ani też nie wiadomo, czy zmieni się za parę pokoleń. Żeby to zrozumieć, trzeba mieć wiedzę na temat społeczeństwa i narzędzi wspierających zmiany. Ta ocena odnosi się także do elit medialnych, które również podupadły. Nikt nie pomaga w kształtowaniu moralnego i pojęciowego ładu, bo przecież takim zagubionym i zdezorientowanym społeczeństwem łatwiej się manipuluje.
Panie profesorze, to, co pan mówi, przypomina diagnozy Jarosława Kaczyńskiego, które on stawiał już na początku lat 90. Dlaczego więc zamiast do PC trafił pan do Unii Wolności?
Do Unii zaprowadziła mnie ekologia. Nie zajmowałem się w niej polityką mainstreamową, tylko kulturą ochrony środowiska. Ale kiedy zobaczyłem z bliska, na czym polega życie partyjne, szybko się wypisałem.
A gdyby Jarosław Kaczyński nie złożył panu propozycji, trafiłby pan do polityki?
Nie wiem. Wyniesione z Unii doświadczenie było jednak odstraszające. Najgorszy był brak wewnętrznej demokracji.
Zna pan partie, gdzie ona jest?
Nie znam dokładnie zasad funkcjonowania polskich partii, ich wewnętrznego życia. Mogę się tylko domyślać, że pewne mechanizmy są podobne. Przypuszczam, że walka o miejsce na listach i zapominanie o dobru wspólnym, o tym, po co się idzie do polityki, jest wszechobecne. Ale spotkałem też wielu działaczy PiS, którzy są związani z tą partią od lat i działają w niej obywatelsko, bezinteresownie.
To dlaczego się pan od PiS-u dystansuje? Przecież to jest pańskie potencjalne zaplecze.
Jeśli miałbym zostać premierem rządu technicznego, to muszę mieć pewną niezależność. Liczyć na wsparcie osób sympatyzujących także z innymi partiami lub neutralnych politycznie. Ja nie reprezentuję PiS w mediach. Inne partie wprowadzają do debaty osoby spoza parlamentu. PiS mi nigdy czegoś takiego nie zaproponował. Ale czy ja się dystansuję? Ja się nie ze wszystkim zgadzam, a ponieważ jestem w swoich poglądach szczery, mogę sprawiać takie wrażenie. PiS jest zresztą partią wielu nurtów. Sam Jarosław Kaczyński jest nurtem samym w sobie, a zarazem liderem, który musi ten potężny ruch utrzymać w ryzach. Ja mam ten komfort, że nie muszę myśleć w kategoriach partyjnych.
Myśli pan o głosowaniu, które przesądzi o pańskich dalszych losach?