Przestańmy się ukrywać!
Oficjalnie Pan Bóg w PRL był tematem tabu i poza enklawami kilku gazet i wydawnictw Jego publiczna obecność była ściśle reglamentowana. Dlaczego mam wrażenie, że dzisiaj dzieje się podobnie?
Ostatnio nurtuje mnie jedno pytanie – jak to jest z Panem Bogiem w Polsce? Statystycznie podobno nie najgorzej, ale kto wierzy wielkim liczbom? Ani je objąć, ani się do nich przytulić, nie grzeją zimą i w ogóle są takie bardziej abstrakcyjne. Statystki drzemią sobie w annałach, a ja pytam o to, co żywe, skrzące się wieloma barwami, obecne na co dzień i łączące bliźnich. A może nawet więcej – leczące różne schorzenia, pomagające w utrapieniach, budzące nadzieję i wzmacniające chęć dobrego życia. Wreszcie o Jego i naszej kosmicznej obecności, transcendencji, metafizycznej tajemnicy. I wielkiej Przemianie z życia po życie wieczne.
Jeszcze w latach 60. u nas na Grochowie człowiek, widząc zakonnicę lub księdza, pochylał głowę i głośno witał nieznajomych: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Jakież było moje zdumienie, kiedy przekonałem się, że po drugiej stronie Wisły, w Śródmieściu zamieszkałym wówczas przez komunistyczną nomenklaturę, ten zwyczaj nie istniał, a mijając liczne na Starówce kościoły, mało kto czynił znak krzyża. Jakbyśmy żyli w dwóch różnych miastach. W PRL przyznawanie się do Pana Boga nie było mile widziane, a im bliżej szczytów władzy i życia publicznego, tym bardziej zwalczane, zakazywane i tępione. Oficjalnie Pan Bóg był tematem tabu i poza enklawami kilku gazet i wydawnictw Jego publiczna obecność była ściśle reglamentowana. Dlaczego mam wrażenie, że dzisiaj dzieje się podobnie?
W mediach przeróżnego autoramentu co dnia mamy mnóstwo wyznań – ludzie popularni, znani, cenieni opowiadają, czego, kogo i w jakim celu używają, począwszy od alkoholu, narkotyków, wreszcie bliźnich płci wszelakich. Ten swoisty antropocentryzm króluje wszędzie, nawet w moich ulubionych programach o zwierzętach coraz częściej bohaterami są ludzie, którzy łapią krokodyla za ogon, a anakondę za całą resztę. Wydają przy tym różne okrzyki i snują historie na własny temat. Ba, duchowni różnych wyznań, wypowiadając się, głównie mówią o sobie – gdzie ich łamie (nie tylko w kościach) albo z jakim życiem się borykają; na jakie cierpią wahania i jak im nie służy meteopatia. Teraz wiele mówią o abdykacji człowieka, a nic lub niewiele o tej innej, choć mnie bardziej doskwiera ten dookolny brak Jego obecności w naszym życiu publicznym. A Papież, rezygnując z tronu, z Pana Boga przecież nie zrezygnował.
Lepiej na swej drodze spotkać dobrego człowieka cierpiącego na brak wiary niż nadpobudliwego religijnie łajdaka
Myślę sobie – może przestaliśmy umieć o Nim mówić, utraciliśmy odpowiednie języki i niewinność, z jaką czynili to nasi poprzednicy? A może wszystko, co ważne, zostało już o Panu Bogu powiedziane? I nawet jeżeli to chwilowa zapaść semantyczna (opowiadał o niej z przejęciem Zbigniew Herbert przed swoją śmiercią), to może ona trwać dziesięciolecia. Tak już bywało. Coś się nagle w ludziach zapadało, jak ziemia przed wybuchem wulkanu. Słowa przestawały przekonywać, traciły swoją moc, nie ożywiały, tylko umartwiały, zamiast łączyć – dzieliły. Nie mówię o tym, co łączy nas z Nim w samotności, lecz cały czas krążę wokół tego, co publiczne, zbiorowe, jak dawanie sobie świadectwa, że nadal jesteśmy z Nim w jakiejś ważnej relacji. I nie tylko pod sklepieniem świątyni, ale właśnie poza nią, kiedy wychodzimy z tego ochronnego kręgu na szare ulice.
Statystyki twierdzą, że Polacy nadal najbardziej są uzależnieni od chleba i wina, więc dlaczego nie potrafią o tym swoim nałogu opowiadać? Dzielić się nim, przekazywać innym, obdarowywać siebie nawzajem? Może potrzebne są nam spotkania na wzór anonimowych alkoholików? Chodzi o to, abyśmy zdjęli założoną blokadę, ujawnili, co nam w duszy gra lub duszę dusi, jak nam z tym dobrze albo nie zawsze, bo przecież jeżeli On jest nadal dla nas ważny, to jaki może być powód, abyśmy się tym nie dzielili z innymi? Także z niewierzącymi, bo to nasi bracia i siostry, córki i synowie, ta sama człowiecza rodzina, a z tego, co wiem, dla Niego nikt nie jest ani wykluczony, ani stracony ot tak sobie, dla jakiejś zasady. Ze Świętej Księgi wiadomo, że trzeba się strasznie napracować i bardzo starać, żeby Go z siebie wyszarpać. Jeżeli jest to w ogóle możliwe...